To był chyba rok 2003 albo 2004.
Wróciłem akurat z wyjazdu i jeszcze tego samego dnia padł pomysł żeby wybrać się na działkę (działka znajduje się na obrzeżach miasta, w lesie, w sąsiedztwie cmentarza).
Szybki telefon i ustawka z Jackiem i Filipem. Było dość późno, ale wszystko mieliśmy pod kontrolą – przynajmniej tak nam się wydawało.
Wpierw pojechaliśmy do wujka po klucze i z drugiego końca miasta wyruszyliśmy w drogę…
Pierwsza przeszkoda pojawiła się, kiedy dotarliśmy na przystanek i okazało się, że ostatni autobus właśnie się ulotnił. Zmiana planów, wsiadamy w inny i jedziemy trochę od dupy strony, ale jedziemy.
Wysiedliśmy obok zajazdu o nazwie „Na Rogach”, było już ciemno, jakoś po 22. Dalej czekała nas podróż z buta i tu w sumie zaczęły pojawiać się pierwsze „znaki”.
Najpierw ktoś potknął się o krawężnik więc padły słowa, że to zła wróżba, po chwili minęło nas bardzo wolno czarne BMW o nr. rejestracji AVE 666 (tak, wiem, że to brzmi absurdalnie, ale widzieliśmy to w trójkę).
Uznaliśmy to za głupi żart i szliśmy dalej. Kolejny pomysł…
– Kurde, tu gdzieś mieszka Wojtek
– Filip, znasz drogę?
– Tak, byłem u niego tydzień temu.
Po tym krótkim dialogu udaliśmy się w stronę Wojtka… Po godzinie błądzenia Filip nagle wypalił.
– Chłopaki coś jest nie tak… albo bardzo szybko powstają tu stawy, albo zabłądziliśmy.
Godzina dobrze po 23, nie wiemy gdzie jesteśmy więc dzwonimy do Wojtka i jakimś cudem udaje nam się do niego dotrzeć.
Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, ale trzeba ruszać dalej. Wiedzieliśmy już jak dotrzeć na działkę, ale ponieważ to był spory kawałek drogi to szybka zrzuta i decydujemy się na taxę…
No i w sumie tutaj się zaczyna…
Jacek wpadł na pomysł, żeby zamówić taksówkę przez sms (wtedy to była nowość i dopiero wprowadzali to w życie) bo idzie nowe, trzeba wypróbować itd… Zamówiliśmy.
Po 20 minutach sms, że kierowca już czeka. Wzrok w lewo, w prawo, kurde… nigdzie go nie ma. Ufff, w sms podaliśmy złą nazwę ulicy, ale na szczęście one były niedaleko siebie i po ok 10 minutach wsiedliśmy do taksówki.
– Poprosimy w stronę cmentarza, tak za 12zł. – tak wiem, mega ta zrzuta 😛
Od samego początku taksówkarz wydawał się nam dziwny, gadał pod nosem jakieś głupoty po czym nagle wypala.
– Jechałem tędy wczoraj, święto Zgierza było, pełno dzików tu latało.
Hmmm, wszystko ok, ale wczoraj nie było żadnego święta, ani przedwczoraj, ale nie mieliśmy odwagi mu o tym powiedzieć.
Nagle wypalił
– dobra chłopaki, ja was tutaj wysadzę, tu taka fajna pani doktor jest… (zatrzymał się przy szpitalu, w lesie). Ciemno…
Wysiedliśmy.
Pojawił się niepokój gdyż droga, którą przyjechaliśmy była prosta i oświetlona, a przed nami niestety z dwóch stron las, ciemno, ani jednej latarni, domu, sam las…
No nic, ruszamy.
Zaczynamy gadać jakieś pierdoły, żarty, ale cały czas zerkaliśmy za siebie i obserwowaliśmy tego taksówkarza. Nagle samochód sie rozpłynął, wcięło go, zniknął, a to dziwne bo droga powrotna była prosta więc byśmy go widzieli.
Lekkie przerażenie, ale idziemy dalej i żeby nie było nudno to zaczynamy sobie opowieści o wampirach, wilkołakach itd.
Przypomniałem sobie pewną legendę, którą w dzieciństwie opowiadał dziadek, o kapliczkach gdzie podobno straszy. Ponieważ mieliśmy je za chwilę mijać to wypaliłem do chłopaków, że opowiem im pewną historię.
Zanim padły pierwsze słowa, tuż za lekkim zakrętem ujrzeliśmy dach pierwszej kapliczki. Wtedy Filip powiedział.
– Nie martwcie się, najwyżej pojawią się jakieś wilkołaki albo inne stwory… Te słowa zapamiętam do końca życia.
Nagle zerwał się wiatr, silny wisatr, z każdej strony słyszeliśmy jakieś niepokojące odgłosy. Sparaliżowało nas ze strachu. W pewnym momencie zobaczyłem dwa czerwone punkty, skuliłem się i zakryłem głowę, to samo zrobili Jacek z Filipem.
Dopiero teraz zacząłem sobie uświadamiać, że te dwa punkty to pewnie oczy, że tam stała jakaś ponad dwumetrowa postać… Filip zaczął bredzić, że dziękuje nam za wspólne życie, ze miło było nas znać… Powiedziałem żeby się uspokoił chociaż sam o mało nie nawaliłem w majty.
Czas zatrzymał się w miejscu, modliliśmy się żeby to się już skończyło, ale na nic się to zdało. Las po prostu ożył, ciężko to opisać, ale te dźwięki…
Leżeliśmy ok. 40 minut, aż nagle wszystko ucichło. Wstaliśmy powoli, jeden przy drugim chociaż nogi trzęsły się jak po taniej wódce
Ruszyliśmy powoli do przodu. Nie minęło z 30sekund i nagle… ryk, ale ryk jakby wydała go jakaś strzyga, bazyliszek, wiwerna albo inne cholerstwo. Głośny, przerażający, przeszywający ryk, jakby coś próbowało nas wypędzić z tego lasu. Adrenalina podskoczyła chyba do maksimum i zaczęliśmy biec, ile sił w nogach, nie oglądając sie za siebie, po prostu biegliśmy, przed siebie…
Dobiegliśmy na działkę, zabarykadowaliśmy drzwi, złapaliśmy w ręce co sie dało, noże, siekiery i usiedliśmy. Siedzieliśmy tak przez jakąś godzinę, nie bardzo rozumieliśmy co właśnie się wydarzyło.
Kiedy adrenalina zaczęła schodzić ubzduraliśmy sobie, że wypadałoby podziękować taksówkarzowi, który najwidoczniej próbował nas jakoś ostrzec więc Jacek chwycił telefon i napisał sms z podziękowaniami. Niestety spokój nie trwał zbyt długo – po 20 może 30 minutach dostaliśmy odpowiedź, żeby nie robić sobie żartów, bo nie było takiego kursu… WTF?!? Taksówkarz podobno był na miejscu, ale nas nie zastał (pomyliliśmy adres) i odwołał kurs. Druga sprawa jest taka, że taksówkarz ze zlecenia miał podjechać niebieską skodą, a jechaliśmy białym mercedesem…
Co widzieliśmy wtedy w lesie? Czy rzeczywiście była tam jakaś postać, czy może psychika spłatała mi figla. Może legendy o Diable nie do końca są przesadzone?
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ale od tamtej pory unikam lasu jak tylko mogę…
Homer