Ależ ja się ubawiłem na tym filmie! W ciągu dziewięciu minut (tyle trwa ta wspaniałość) mogłem podziwiać zmutowane żaby kopulujące z ludzkimi zwłokami, dziwacznego nosorożca, wyposażonego w dildo na rogu i tyle karłów w stringach, że można by nimi obsadzić kilkanaście niemieckich produkcji.
Wyobraźcie sobie samotną planetę, na której nic nie chce urosnąć. Marchewka, groszek, kukurydza i inne warzywa marnują się w jałowej glebie, która stworzona jest kości i popiołów ludzi, którzy wyginęli wskutek jakiegoś kataklizmu tysiące lat wcześniej.
Osadnicy, którzy od kilkudziesięciu lat żyją z polowań na dupczące wszystko i wszystkich, wiecznie napalone zwierzęta, nie mają łatwego życia. Wielkimi krokami zbliża się bowiem wydarzenie, które wstrząsa osadą każdego roku i powoduje wysoki spadek jej populacji.
Mowa to oczywiście o dorocznym seks-festiwalu, podczas którego dzieją się tak niesłychane rzeczy, że niejeden zaprawiony w ostrych orgietkach facet spłonąłbym rumieńcem.
Ci ludzie kopulują ze wszystkim. Z przypominającymi ogromne kaktusy drzewami, szczelinami w skałach, a także ze swoimi dziadkami, kuzynami i tym, co podejdzie pod ich strzechy. Jeśli będzie to nawet zarażony wścieklizną rosomak… cóż… jego pech.
No dobra. Daliście się nabrać, co? Prawda jest taka, że film ten opowiada o zmutowanym człowieku, który miewa wizje przeszłości, nie jest pewny swej płci i śni o lesbijskich przytulankach. Tyle!
Nie jarają mnie pseudo artystyczne wizje traktujące o niczym, więc kładę na tym przysłowiową „lagę” i idę się sponiewierać, a wy, ludziska moje, możecie mnie zbesztać jak cham konia i zacząć wyrzucać mi, że nie rozumiem offowego, ambitnego kina. Ciao!