Azjaci to ciekawy naród, który prócz szlachtowania delfinów, jedzenia szarańczy i cenzurowania pindoli w pornolach, potrafi czasem zaskoczyć czymś ciekawym. W tym konkretnym wypadku, mamy do czynienia ze skośnookim hołdem dla George’a Romero, ojca chrzestnego filmów o żywych trupach.Wszystko byłoby w najlepszym porządku, a nasi sąsiedzi zza miedzy (tak, mówię o kitajcach) wciąż zajmowaliby się hodowlą ryżu, ale traf chciał, że w okolicach słynnego lasu samobójców, rozbija się najprawdziwsze UFO, a skutki jego awaryjnego lądowania są brzemienne w skutkach.
Gdy niezidentyfikowany obiekt zarywa o glebę, uchodzi z niego dziwaczna energia, która powoduje masowe zmartwychwstanie wszystkich truposzczaków w okolicach, a ci, pokryci tylko małą warstwą liści (reżyserowi nie chciało się zakopać aktorów zbyt głęboko) i wylegujący się w sporych grupach, zaczynają polować na żywych.
Przeciwko sztywniakom staje oddział żołnierzy na szkoleniu, które jest im wybitnie potrzebne. Przykładzik? A proszę. Gdy świeżo zreanimowany trup atakuje ich kumpla, mija kilka dobrych chwil, nim ekipa w ogóle rusza się z miejsca, tak więc na ratowanie wojaka jest już dawno za późno. Refleks leminga, powiadam wam.
Nie są jednak w swej walce osamotnieni, ponieważ dołącza do niech cholernie irytująca piosenkarka, której ekipa została wymordowana podczas sesji zdjęciowej, a także przydupas pewnego gangstera, o facjacie przywodzącej na myśl wczesnego Bon Joviego.
Nie można również zapomnieć o legendarnej postaci, jaką jest zmumifikowany, przeklęty żołnierz władający kataną, który stanie w szranki z… cyborgiem zabójcą. Jak sami widzicie, atrakcji jest tu sporo i co najważniejsze, ogląda się to całkiem przyjemnie.
Jeśli nie razi was trashowe kino i potraficie docenić krwawe, zmyślne efekty oraz polot, to bardzo możliwe, że nie potniecie się chomikiem po zakończeniu seansu. Orgazmu przy tym nie miałem, ale jest naprawdę spoczko.