Czasem bywa tak, że gdy coś wpadnie mi w oko i wizualnie zaciekawi, to nie ma takiej rzeczy, która odwiodłaby mnie od seansu, nawet gdy rozum podpowiada, że może się to skończyć cholernie źle.
Przed paroma godzinami, niczym ministrant skuszony cukierkiem ukrytym gdzieś na terenie zakrystii, dałem się wciągnąć w niemalże półtoragodzinny seans, po którym czuje się jak obywatel Chorwacji przyłapany na peklowaniu wołowiny… jeśli wiecie o co mi chodzi.
W filmie tym zostajemy zaatakowani pięcioma niezbyt udanymi, mrocznymi historyjkami, z których najlepszą, choć paradoksalnie i tak słabą jest ta zaprezentowana na samym początku. Nie będę szczegółowo opisywał każdej z nich, tylko pokrótce opowiem wam, z czym będziecie mieli do czynienia.
Jeśli po dziesięciu minutach nie wystraszy was gra aktorska, będzie wam dane poznać panienkę, która na wykopaliskach archeologicznych znalazła dziwny artefakt, z zaklętym w środku (zdjęcie poniżej) sukkubem.
Następnie wyjdzie na jaw zamiłowanie reżysera takimi pozycjami jak „Fido” czy „Martwica mózgu”, a następnie przekonamy się, jaki wpływ może mieć matka na syna i niewierny mąż na zdrowie psychiczne swojej eks.
Wydaje się wam to ciekawe? Za cholerę nie jest, a na dodatek jedynymi rzeczami jakie robią jako takie wrażenie, jest plakat i cycaty Sukkub, który pojawia się równie szybko, jak później znika.
Reszta to ciężkostrawna mieszanka kiepskich pomysłów, zapożyczeń z innych filmów oraz do bólu nudnych, schematycznych zagrywek. Nie polecam.