BONE EATER – ZJADACZ KOŚCI
Nie jestem w stanie nawet lekko nakreślić wam, jak bardzo wkurwia mnie, gdy podczas wieczornego seansu zdaję sobie sprawę, że oglądany właśnie film jest jedną, wielką, jebiącą lenistwem kalką.
Pamiętacie „Potwornego wilka”? Jeśli nie, chciałbym was uświadomić na jakie niemalże identyczne pomysły wpadli scenarzyści obu tych filmów. Obczajcie temat:
1. Profanacja indiańskich ziem, uwarunkowana budową aquaparków i innych takich.
2. Upiorny mściciel, który zamiast siedzieć w ziemi rozpieprza w drobny mak/szlachtuje homo sapiens.
3. Nieodrodna córka swojego ojca wyjątkowym przypadkiem pojawiająca się w mieście.
4. Rodziciele kobitek z obu filmów są szeryfami policji.
5. Finałowy pojedynek rozgrywa się między upiorem, a dalekim potomkiem Indian.
6. Wszystkiemu winien jest prezes korporacji, którego jedynym celem jest mamona.
Jedyną różnicą jest stwór i sposób jego odpędzenia w finałowej scenie. Tutaj mamy do czynienia z ogromnym, ponad 3-metrowym szkieletem cwałującym na widmowym koniu.
Zarówno rumak jak i jeździec wyglądają jakby do wprawienia ich w ruch użyto kiepskiej jakości animacji poklatkowej. Co gorsza, prezentuje się to naprawdę kurewsko źle, a przez półtorej godziny czasu trwania filmu wynudziłem się jak jasna cholera.
Jest to film, który bez większych problemów przetrawić mogą jedynie ludzie, którzy są za pan brat z tematami archeologii lub ci, którzy nie mają kompletnie nic innego do roboty.
Dla zainteresowanych: