JAWS IN JAPAN
–
SZCZĘKI W JAPONII
Wielkie brawa należą się każdemu, kto z nieprzymuszonej woli, po dwudziestu minutach seansu zdecydował się przysłowiowo „rzucić gównem w wentylator” i wysiedzieć na tym koszmarnym paździerzu do samego końca, nie przewijając ani minuty.
Z racji tego, coś się wam od życia należy, będę miał dla was nagrodę. Jeśli spotkamy się kiedyś na żywo, otrzymacie ode mnie bezpłatną, pięciosekundową pochwałę wzrokową… i może postawię wam browara.
Nie będę was oszukiwał, przeżycia towarzyszące oglądaniu tego chłamu można porównać jedynie z bezlitosnym ugniataniem jąder, przez napalonego na męskie wdzięki sadystę o aparycji Macierewicza. Jest aż tak źle.
Fabularnie ma się to tak. Dwie kumpele wyruszają na wakacje, by zakosztować słonej morskiej wody, słońca oraz wszystkich atrakcji, jakie tylko wpadną w ich skośne oczka. Melinując się w motelu korzystają z uroków życia, ale humor jednej z nich zaczyna lecieć po równi pochyłej, gdy w pokoju znajduje kasetę VHS.
Odtwarzając ją raz po raz, uświadamia sobie, że coś tu jest nie tak, a grupkę dziewczyn na niej uwiecznionych spotkał przerażający los, który również może stać się udziałem nowo przybyłych na kurort bohaterek.
Gdzie w tym wszystkim znajdzie się miejsce dla rekina? Wystarczy wam wiedzieć, że pojawia się w sumie ze trzy razy, z czego w pełnej krasie dopiero pod koniec i ma równie wielki wpływ na fabułę, jak poranny jogging na ilość kociąt urodzonych każdego roku.
Gdybyście jakimś cudem mieli wydanie tego filmu na DVD i jeszcze go nie oglądali, to wiedzcie, że ten nieudolnie naśladujący slashera gniot nadaje się tylko i wyłącznie jako podstawka pod piwo i nikt na świecie nie przekona mnie, że jest inaczej.