Chyba przyszedł czas na recenzję książki. No więc biorę na tapetę „Śmiertelny sny” utwór uwielbianego przeze mnie Grahama Mastertona. Jest to powieść z cyklu „Wojownicy nocy”, za którym z kolei nie przepadam. W sumie sam pomysł na ten cykl jest niby ciekawy i dość szalony, ale nie jest to w sumie taki stuprocentowy horror, a poza tym idea wojowników, w założeniu interesująca, wydaje mi się ciut dziecinna i banalna (jacyś super rycerze z super mocami i dziwnymi broniami itd). Mimo mojego dystansu do cyklu zdecydowałem się na lekturę, gdyż jakiś czas temu czytałem inną powieść z serii (Dziewiąty koszmar) i nawet mi podeszła.
Jeśli ktoś nie wie, o czym opowiadają książki o wojownikach nocy, to tak w skrócie- o bractwie, którego członkowie posiadają magiczne zdolności wnikania wgłąb snów śpiących ludzi, w których to snach stają się inkarnacjami rycerzy o różnych mocach. Rycerze ci walczą z demonami, duchami i nadnaturalnymi bytami, które egzystują w świecie snu i sprowadzają na ludzkość koszmary i inne nieszczęścia. W „Śmiertelnych snach” mamy demona, który co noc wydostaje się z koszmarów młodego chłopca imieniem Lenny i w bardzo brutalny sposób morduje każdego, kto znajdzie się pod wyposażoną w pazury łapą. Podczas jednego z takich ataków ojciec chłopca doznaje trwałego kalectwa. Okazuje się jednak także, ze tata jest wcieleniem jednego z wojowników w nocy. W snach nie tylko może chodzić, ale również walczyć. I ma zamiar wraz z innymi członkami bractwa powstrzymać demona. Muszą to zrobić jak najszybciej, gdyż każde zaśnięcie Lennego to otwarcie bramy, przez którą potwór przechodzi do świata jawy. A jak już przejdzie to nie oszczędza nikogo. Tak w skrócie wygląda historia.
Muszę przyznać, że niestety lekturą się rozczarowałem. Zawiodłem się wcale nie dlatego, że po raz kolejny mamy tu faceta w średnim wieku samotnie wychowującego syna i walczącego z demonem. Do tych znajomych motywów zdążyłem się już przyzwyczaić. Zawiodłem się też nie dlatego, iż jest to książka o wojownikach nocy, bo przecież wiedziałem, że będzie (chociaż idea wojowników, przez obcowanie z któraś już częścią cyklu, pozbawiona efektu świeżości, zdawała mi się jeszcze bardziej banalna). Powieść nie podobała mi się głównie dlatego, że miałem wrażenie, iż pisarz poszedł w tej części bardzo na łatwiznę. Przyjrzyjmy się choćby samemu protagoniście, Otóż jest to duże, czarne, bezosobowe coś z pazurami. I to tyle. Nie ma żadnego charakteru, motywacji, czy czegoś w tym stylu. A modus operandi sprowadza się do tego, że, gdy Lenny zasypia, coś się pojawia, zabija kogo popadnie i znika. Nie to ani ciekawe, ani przerażające. A już porównując np. z takim Misquamacusem, wypada całkowicie beznadziejnie. Ale chodzenie na łatwiznę nie ogranicza się do tego. Istota potwora i wyjaśnienie zagadki czym on jest zapodane jest najbardziej prostacki sposób. Tak żeby po prostu to odhaczyć. Fabuła też nie jest skomplikowana, brak zwrotów akcji, zaskoczeń a nawet wyrazistych bohaterów, Wojowników nocy jest całkiem sporo, a co za tym idzie, żadnemu pisarz nie poświęca jakoś specjalnie uwagi. Pojawiają się, dostajemy objaśnienia typu: ty szybko biegasz, ty strzelasz dyskami z głowy, ty masz muzyczną strzelbę, a ty wielką bazookę z antymaterii. A teraz do boju. W sumie jak tak to piszę, to dostrzegam „dziecinność” samego pomysłu leżącego u podstawy cyklu o wojownikach. W sumie trochę się dzieje pod koniec i pojawia się tam stary, dobry, wykręcony Masterton, ale jest tego niewiele, a samo zakończenie krótkie i absolutnie niesatysfakcjonujące.
„Śmiertelne sny” koniec, końców nie podobały mi się zupełnie. Oczywiście warsztat pisarski stoi na wysokim poziomie a ogólny pomysł na przenikanie do snów jest bardzo ciekawy, ale książka nie oferuje niczego poza tym. Jakby Graham Masterton potrzebował wydać coś na szybko, bo na przykład brakowało mu kasy. Wziął wykorzystany już kiedyś pomysł, zgranego głównego bohatera i dołożył do tego najbanalniejszego demona, jakiego można tylko wymyślić. Nie postarał się o ciekawe postaci, jakiekolwiek zaskoczenia, zwroty akcji, czy chociażby rozbudowaną historię. A wszystkie zagrywki fabularne są najbardziej łopatologiczne z możliwych. I nawet jak odłożę na bok moją niechęć do motywy grupy superrycerzy uzbrojonych w fantazyjne supergadżety rodem z komiksów o G. I. Joe (Dziewiąty koszmar wszak pokazał, że opowieści ze świata wojowników nocy mogą mi się podobać), to i tak nie byłbym w stanie przekonać się do „Śmiertelnych snów”. Szkoda. Nie polecam.
Ale Mastertona i tak uwielbiam. Zawsze będę.