SHARK IN VENICE – REKIN W WENECJI
Nie ma to jak efektowny motyw muzyczny, który atakuje bębenki uszne zaraz po odpaleniu przycisku PLAY! Od razu ryj mi się rozpękł, gdy usłyszałem pierwsze takty, kojarzące się raczej z początkiem „Żywotu Briana” grupy Monty Python, niż z filmem z rekinami w tle.
Ale samą muzyką człowiek nie żyje, ciekawi jesteście z czym to się przysłowiowo je? Cała afera kręci się wokół tajemniczego zniknięcia pewnego naukowca, który badał morskie dno w poszukiwaniu zaginionych reliktów z dawnych epok.
Jego syn (znany ze swej marmurowej mimiki Stephen Baldwin) postanawia odszukać ojca, odkrywając niejako przy okazji sekrety templariuszy, medyceuszy oraz paraweniuszy wyznań różnych.
Właściwie sam żarłacz jest tylko tłem dla opowieści o skarbach, pułapkach rodem z Indiany Jonesa i intrygach bazujących na opowieściach z „Dlaczego ja?”.
Jest to kolejny film, w którym autorzy użyli wielu podwodnych nagrań ukazujących prawdziwe rekiny w akcji, choć trzeba uczciwie przyznać, że stać ich było na kilka scen z wykorzystaniem CGI oraz całkiem przyzwoitego (jak na taki budżet) żarłacza/makietę.
Niestety, prezentuje się to nieciekawie, choć przy paru scenach można opluć sobie brodę, podziwiając komicznie podłożone zdjęcia zakoszone z Discovery Channel, mające imitować atak na człowieka.
Największą wadą tej produkcji jest to, że jest ona koszmarnie wręcz nudna. Jakby tego było mało, badziewna fabuła, żałosna gra aktorska i nieciekawe plenery jeszcze bardziej pogłębiają depresyjny stan widza.
Dla zainteresowanych:
Werdykt:
Jeden komentarz
Racja, koszmarna nuda.