Jak sami wiecie, od dzieciaka bałem się tego co czmycha pod oceaniczną taflą. Do tej pory nawet mocząc tyłek w wannie pilnuje tego, żeby powierzchnia nie była zbyt spokojna. Bo kiedy jest, można być pewnym, że coś nagle z pod niej wyskoczy i capnie mnie w miękkie.
Film opowiada o grupie ludzi, którzy podczas powrotnego rejsu z Wyspy Żółwia zostają zdani na łaskę oceanu i zwierzątek go zamieszkujących po tym, jak ich łódź zostaje poważnie uszkodzona, a oni sami postanawiają dopłynąć wpław do znajdującej się paręnaście kilometrów dalej wyspy.
Podczas gdy jeden z rozbitków postanawia dryfować spokojnie na uszkodzonej łajbie w nadziei na ratunek, zamiast spróbować szczęścia wpław, reszta wskakuje do wody i niczym kalekie foczki płynie w ustalonym wcześniej kierunku.
Po drodze dzieje się to, na co liczą widzowie. Sporawy żarłacz biały, który widocznie znudził się już ocieraniem o koralowce i podziwianiem mulistego dna, urozmaicił sobie czas wolny sianiem grozy i polowaniem na ocalałych.
Przyznać się trzeba, że film świetnie przedstawia to, czego człowiek najbardziej obawiałby się w podobnej sytuacji. Poczucie zagrożenia jest odczuwalne przez praktycznie cały czas trwania filmu. Bardzo dobre nad/podwodne zdjęcia doskonale budują niepokojący klimat, a same ujęcia rekina, choć oszczędne, świetnie współdziałają z budowaną przez autorów wizją.
Dla osób, które liczą na flaki, krew i piętnaście tysięcy efektów specjalnych na dwadzieścia minut czasu projekcji nie będzie to zbyt ciekawe. Jednak ci, dla których takie pierdółki są całkowicie zbędne, będą bawili się czadowo.
Dla zainteresowanych:
http://www.youtube.com/watch?v=7PhR_3A7RiQ
Werdykt: