Całkiem niedawno jedna z super fanek naszego bloga podrzuciła nam pomysł, abyśmy napisali posta o ekranizacjach książek, które osiągnęły poziom swoich pierwowzorów. Zadanie szalenie ambitne i choć będziemy się starali z niego wywiązać jak najlepiej, może wyjść różnie. Ale tak czy inaczej, już jest jeden wielki plus podrzucenia nam owego pomysłu. Otóż skłonił nas on (ten pomysł) do obejrzenia filmu, z którym już dawno powinniśmy byli się zapoznać, ale jakoś się nie składało. Chodzi o „Manitou”, horror na podstawie powieści pisarza Grahama Mastertona, pisarza, który z wszystkich twórców literackich, miał największy wpływ na naszą fascynację horrorem. Mało tego, to właśnie książka z cyklu o mściwym szamanie (dokładnie druga część czyli „Zemsta Manitou”) była powieścią, którą rozpoczęliśmy swoją przygodę z horrorem w literaturze. Choć jest ona bardzo krótka, na zawsze pozostała w naszej pamięci a kolokwialnie rzecz biorąc „rozwaliła system”. Po wielu latach nadal pamiętamy jak wielkie wrażenie na nas zrobiła. Oczywiście w ciągu następnych lat każdą część cyklu „wciągaliśmy” z wypiekami na twarzy, a chociaż saga ma swoje lepsze i gorsze momenty, jest ona jedną z naszych ulubionych serii Mastertona. Pamiętam, że pierwsza część, choć nie tak dobra jak dwójka, również cholernie nam się podobała. Gdy teraz myślę, dlaczego nie obejrzeliśmy filmu na jej podstawie, to, jeśli o mnie chodzi, wydaje mi się, że po prostu bałem się, że ekranizacja zostanie skopana i będę srogo rozczarowany. Na szczęście nie było tak źle.
Fabuła filmu, co nie dziwi, jest taka sama jak książki i jeśli ktoś nie zna powieści, to historia opowiedziana w „Manitou” będzie dla niego niezłą petardą (inna rzecz, że jeśli ktoś nie miał do czynienia z literackim pierwowzorem, to powinien natychmiast naprawić ten karygodny błąd). Otóż mamy pewną kobietę w wieku średnim, na której karku pojawia się dziwny guz. Mało tego, guz rośnie w zastraszającym tempie a nawet wydaje się być wypełniony czymś, co się porusza. Choć lekarze zapewniają „chorą”, że to nic poważnego, natychmiast zalecają operację, a pacjentka wyczuwa, że coś jest nie tak. I rzeczywiście- lekarze w owym guzie odkrywają rosnący z każdym dniem płód. Kobieta targana złymi przeczuciami, tuż przed operacją zwierza się ze swojego stanu staremu przyjacielowi- Harremu Erksinowi. Wybiera go dlatego, gdyż kiedyś łączyło ich uczucie a poza tym Harry „w teorii” jest specem od zjawisk nadprzyrodzonych- jego profesja to wróż. Jak to z wróżami bywa, tak naprawdę umiejętności parapsychiczne Erskina sprowadzają się do umiejętnego wciskania kitu starszym babciom. Gdy więc dochodzi do operacji, wszystko idzie nie tak, płód teraz już zajmujący całe plecy pacjentki okazuje się być reinkarnacją najpotężniejszego indiańskiego szamana w historii, szamana, który co setki lat odradza się na ziemi a jedynym celem jego egzystencji jest zemsta na białym człowieku. W końcu Misquamacus (ów indiański magik) „rodzi się”, po czym zaczyna siać spustoszenie w szpitalu, wydaje się, że nic już nie uratuje świata przed zagładą. Ostatnia szansa ludzkości to zwalczenie ognia ogniem, czyli szamana innym szamanem. Na przeciw Misquamacusa staje indiański czarownik „Śpiewająca Skała” (w filmie jest to to tłumaczone na „Śpiewający Kamień”, ale wolimy książkowy przekład), ale czy uda mu się powstrzymać liczącego setki lat pobratymca, który za pomocą swej magii potrafi zawracać biegi rzek i przywoływać starożytne pozawymiarowe demony? No sami powiedzcie, czy taka fabuła to nie petarda? Ja sam, choć już od lat z całym cyklem Manitou jestem bardzo blisko zapoznany, gdy teraz przelewam skrót jej fabuły na papier, jestem pod wielkim wrażeniem i nie dziwię się, że Masterton swoim debiutem literackim wdarł się przebojem do kanonu literackiego horroru.
Choć sam film w teorii opowiada historię z książki jeden do jednego, diabeł tkwi w szczegółach. Zacznę może od minusów. Z lektury poweiści moje najwyraźniejsze wspomnienie jest takie, że klimat był tam budowany po prostu niesamowicie. Była tajemnica, mrok i napięcie a przede wszystkim pewne poczucie fatalizmu związane z potęgą i niepojętością szamańskiej magii Misquamacusa. W filmie tego nie ma, a cała historia jest prowadzona w standardowy, „bezjajeczny” sposób charakteryzujący horrorowe przeciętniaki ery VHS, kręcone przez co najwyżej sprawnych rzemieślników. Generalnie narracja siada i film momentami przynudza. Co gorsza, równie „bezjajeczny” jest mój ukochany bohater Harry Erskine, który w filmie nie ma nic z zblazowanego, ale zabawnego cynika i oszusta; to raczej typowa figura dla „przeciętnego” kina lat 70 tych i 80 tych, czyli pan w wieku średnim, trochę amant, trochę poważny, zatroskany o losy świata i swojej kobiety bohater, trochę nie wiadomo, co. Podobnie (co jest jeszcze smutniejsze), zdaje mi się, mocno minięto się też z odwzorowaniem postaci Misuqamacusa. Piszę „podobno” bo nie pamiętam już czy taki jak, go zapamiętałem, był on już od pierwszej części cyklu. A zapamiętałem go jako bez wątpienia najlepszego antagonistę z wszystkich powieści Mastertona, jakie dane mi było czytać. Misquamacus u Mastertona jest nie tylko złowieszczy, przerażający i niemalże wszechpotężny, ale przede wszystkim przebiegły, obsesyjnie zdeterminowany na swoim celu, ale też „wygadany”, szyderczy i kipiący pewnością siebie. W filmie jest tylko złowieszczy, przerażający i prawie wszechpotężny. To i tak nie najgorzej, bo ogólnie robi mocne wrażenie, ale dla każdego, kto zna oryginał, będzie wybrakowany. Dobrze za to, że jego wygląd (choć wyobrażałem go sobie inaczej), daje radę pod względem horrorwym. W latach 70tych i 80tych umiano ogarniać poczwary w kinie grozy. Bez dwóch zdań. No i na koniec „Śpiewająca Skała”- ta postać też została przedstawiona zgodnie z kanonem/archetypem tego rodzaju postaci w kinematografii tamtego okresu. Ale jak wiadomo, Indianie stojący po jasnej stronie mocy, byli wtedy przedstawiani jako „badassi” (a przy tym jednocześnie mądrzy jak mało kto a zarazem luzaccy a do tego prawi i szlachetni), więc jak najbardziej nastroił on pozytywnie.
No a teraz plusy. Mimo, że jak pisałem, narracja „leży”, to pojedyncze sceny (mimo, że efekty specjalne są już dziś archaiczne) robią olbrzymie wrażenie. Jak wiadomo, okres, w którym nakręcono „Manitou”, był złotym czasem dla kina grozy i po prostu umiano wtedy w horrory. Scena seansu spirytystycznego, wszelkie manifestacje Misquamacusa, trącące nawet Egzorcystą sceny opętania swojej „nosicielki”, wszystko to, jest po prostu wyśmienite. A już sama sekwencja „narodzin” złego szamana, to poezja grozy. Uwielbiam takie sceny. Tak powinno to wyglądać w horrorach. Świetnie w drugiej połowie filmu (jeśli przymknąć oko na oldschoolowe efekty) pokazana jest też epickość indiańskiej magii. Tu akurat udało się oddać klimat książki, Czary Misquamacusa, to nie jakieś pierdu pierdu czy inne wingardium leviosa, to „rozpie…l” wyższego kalibru. Super się to grywa z mrokiem mających przerazić scen, które na dodatek dobrze uzupełnione są nastrojową muzyką.
Podsumowując, ekranizacji „Manitou” daleko jest do literackiego pierwowzoru. Spierdzielono sporo aspektów najważniejszych postaci i nie udało się odtworzyć unikalnego klimatu, którego mistrzem jest Graham Masterton. I choć historia opowiedziana w filmie kuleje pod względem narracji, to sama w sobie jest arycegenialna (co akurat nie jest zasługą twórców filmu) i obfituje w sporą ilość mrocznych i autentycznie strasznych scen w ukazanych w mistrzowskim stylu horrorów „złotej ery kina grozy”. No i choć Harry zupełnie nie wyszedł, to już Śpiewająca Skała jest fajowy, a sam Misquamacus (mimo, że będący na pewno daleko za pierwowzorem) wygląda naprawdę nieźle i potrafi przestraszyć. Dla mnie mocne 6/10.