Czy widzieliście kiedyś… stopę? Taką zwykłą ludzką owłosioną girę. Jeśli nie amputowali wam odnóży przy narodzeniu to z pewnością co nieco o nich wiecie, może nawet więcej niż ja sam.
Nie jestem ekspertem od stóp, tak tylko pytam…
W każdym razie, kiedy nastawiacie się na film o Wielkiej stopie (wiem, kolejny – przepraszam) macie chęć poczuć zagrożenie płynące z szelestu liści, cichego pomruku strumyka czy chociaż zmasowanego ataku piętnastu wyrośniętych, owłosionych potworów.
Jeśli zamiast tego monstrum pojawia się dopiero w ostatnich dziesięciu minutach, a przez resztę czasu widz podziwia perypetie skłóconych braci szukających zaginionych rodziców to wierzcie mi, że kurwica potrafi człowieka strzelić.
Jasne, przez grubo ponad godzinę dzieciaki myszkują po lesie i są gonieni przez pradawnych, nieumarłych Apaczów, którzy chcą złożyć ich w ofierze Bogom… czyli Saskłoczowi, ale jest to w pizdu nudne i sztampowe.
Tak naprawdę to nie Indianie tylko zwykłe wsiury, ale staram się jakoś urozmaicić tę reckę. Wybitinie mi to nie idzie także wybaczcie.
O czym by wam tu jeszcze poopowiadać… tuptuptup…. dobra wiem!
Właśnie na Facebooku rozpoczęła się dyskusja o tym, że niby śmieszną rzeczą jest, iż zamiast powiedzieć „kwaśne” mówię „ciampe” … taka pozostałość z dzieciństwa. Wiem, że to urocze.
Jeśli czujecie nieprzyjemne swędzenie w kroczu na samą myśl o tym, by przyłączyć się do tej rozmowy, to pomnóżcie moje zażenowanie podczas oglądania tego filmu razy cztery.
Basta, tyle informacji powinno wam wystarczyć.