Dzięki wydawnictwu Dom Horroru udało nam się wreszcie położyć macki na jednej z najbardziej kultowych powieści amerykańskiego horroru ekstremalnego, czyli „Czachówie” (org. „Header”) autorstwa Edwarda Lee. Nie jesteśmy takimi ekspertami w temacie prozy tego pisarza, jak np w temacie pisarstwa Mastertona czy Kinga, ale kilka jego książek przeczytaliśmy i uwielbiamy tego gościa! Zanim zaczęliśmy przygodę z dziełami Pana Lee, słyszeliśmy (czytaliśmy) wiele o bezkompromisowości i ekstremalności jego utworów. Można nawet powiedzieć, że wyobraziliśmy sobie jak ta proza miałaby wyglądać. Potem przeczytaliśmy „Golema”, „Ludzi z Bagien” i „Zgrozę w Innswich” i okazało się, że jego pisarstwo jest nawet czymś więcej niż myśleliśmy. Powieści oczywiście były ogromnie brutalne, ale zaskakiwały też intrygującymi pomysłami fabularnymi, lekkim językiem a przede wszystkim tym, że utwory te różniły się od siebie i każdy z nich miał w sobie coś, co go wyróżniało. I teraz napiszę trochę prowokacyjnie- „Czachówa” to być może (biorąc pod uwagę nasze gusta literackie) pozycja słabsza od wcześniej wymienionych. Czy to znaczy, że słaba? W żadnym razie! Do tego chyba najbardziej bliska jest temu jak prozę Lee wyobrażaliśmy sobie nim zaczęliśmy naszą z nią przygodę. W sumie jakby się nad tym zastanowić, paradoksalnie nas tym zaskoczyła. Ale po kolei.
Naświetlając fabułę, najprościej odwołać się do opisu wydawcy, który brzmi tak:
W mrocznych zakątkach kompletnego zadupia, gdzie nie odważają się zapuszczać nawet służby porządkowe, sprawiedliwość wymierzana jest w pewien szczególny sposób. Sposób tak straszliwy, że mało kto wierzy w jego istnienie. Życie Stewarta Cummingsa, agenta Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, wkrótce wymknie się spod kontroli. Poszukując pieniędzy na leczenie żony, podjął się nielegalnego przerzutu narkotyków. Sprawy komplikują się, gdy w jego cichym miasteczku zaczynają pojawiać się ciała. Należą one do ofiar chorej, brutalnej zbrodni znanej jako „czachówa”.
Na pierwszy rzut oka fabuła nieco przypomina historię przedstawioną w „Ludziach z bagien”. Prymitywni tubylcy z zabitej dechami dziury, miejscowy policjant i niepojęte zbrodnie. Brzmi znajomo. Jednak „Header” różni się znacznie od „Creekers”. Jest o wiele krótszy. Można nawet stwierdzić, że to bardziej rozbudowane opowiadanie niż powieść. Wątków jest niewiele, zwrotów akcji też, nie ma też „drugorzędnych ” pomysłów fabularnych ubogacających historię. Czy to źle? Niekoniecznie. Bo pozostajemy z prostą ale ostrą jazdą bez trzymanki zakończoną dosadną, robiącą odpowiednie wrażenie pointą.
Jeśli pod względem „pojemności” historii można się spierać czy „jest tak, że dobrze czy, że niedobrze” wątpliwości mieć nie można co do jakości stylu pisania Edwarda Lee. Tu jest oczywiście bardzo dobrze. Wątek morderczych „zabaw” miejscowych oraz wątek tropiącego ich detektywa (oraz jego życia prywatnego) prowadzone są z równolegle, z niesamowitą lekkością i opisywane żywym językiem. Przeskakiwanie między smutnymi, ale też analitycznymi myślami Cummingsa a prymitywnymi i chorymi umysłami mieszkańców wzgórz dokonywane jest z taką maestrią, że aż trudno w to uwierzyć. Plusy należą się też w tym przypadku tłumaczowi, który świetne zadbał o, to żeby język miejscowych w przekładzie zabrzmiał odpowiednio. Czyta się to świetnie!
Oczywiście w przypadku prozy ekstremalnej trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie czy pod względem literackiego „hardkoru” jest dobrze. Naszym zdaniem jak najbardziej. Jednak nie wszyscy mogą się z tym zgodzić. Dlaczego? Już tłumaczę. Otóż pomysł na to, „co się wyrabia ” w książce jest niesamowicie chory, szokujący, wynaturzony i niewyobrażalnie „popier…lony” (a to i tak łagodne słowo) aczkolwiek autor nie epatuje rozwlekłymi opisami samego aktu, nie przygląda mu się w detalu, nie rozwodzi nad nim. Dla mnie to jednak plus i to nawet spory. Sam pomysł jest na tyle chory, że powinien zadowolić każdego fana ekstremy, a w książce ciekawe jest też to, że autor bardziej pochylił się niejako nad tym, co dzieje się w głowach ludzi odpowiedzialnych za tak potwornie niezrozumiałe zbrodnie. Oczywiście ponieważ są to osobnicy prymitywni, nie należy liczyć na jakąś głęboką psychologię, ale może tak jest ciekawiej? Na pewno wypada to wiarygodnie. Nie będziemy zdradzać szczegółów, ale ważny jest tu motyw zemsty, dostajemy też nawiązania do motywów religijnych („oko za oko”). Kiedy wszystko to jest przefiltrowane przez umysły prymitywnych, na wpół zezwierzęconych, kierujących się popędami i nie rozróżniających dobra od zła osobników, to efekt jest zaprawdę frapujący. Aha, skojarzenia z klasyką slasherów typu „Wzgórza mają oczy” jak najbardziej na miejscu.
W tej prostej, krótkiej i niezbyt rozbudowanej opowieści uwidacznia się jeszcze jedna siła pisarstwa Pana Lee. Otóż, w odróżnieniu do prozy innych tuzów pisarstwa horrorwego (np Kinga czy Mastertona) świat opisywany przez Edwarda Lee jest o wiele bardziej przygnębiający. Nie mamy duchów, demonów i mitologicznych istot, za to mamy ludzi. To wystarczy do istnienia zła, którego nie można sobie nawet wyobrazić. Świat przedstawiony w „Czachówie” jest światem bez nadziei, pozytywnych bohaterów, miłości i szczęśliwych zakończeń. Źli są nie tylko mordercy. Policjant ich ścigający też bynajmniej święty nie jest, a to zetknięcie się z ponurymi zbrodniami oraz inne wydarzenia z jego życia sprawią, że…. no nie, nie zdradzimy. Wspomnimy tylko, że będzie boleśnie, przygnębiająco i że Cummings na pewnym etapie, mimo, że nie będzie jeszcze o tym wiedział, wejdzie na drogę bez powrotu.
Co do minusów „Czachówy”, to w zasadzie o wielu już wspomnieliśmy. Książka jest krótka. Za krótka. W związku z tym za mało się w niej dzieje pod względem fabularnym (przynajmniej jak na nasz gust). Dostajemy raptem dwa wątki, które poza finałem nie oferują zaskoczeń ani zwrotów akcji. W przeciwieństwie do innych czytanych przez nasz książek Lee, „Czachówa” nie oferuje dodatkowych smaczków takich jak np postmodernistyczne zabawy i dialog z klasyką obecny w Zgrozie w Innswich” czy niespodziewane rozwiązania fabularne jak w „Ludziach z Bagien” W sumie każda z wcześniej czytanych przez nas książek Lee, miała w swej treści coś czego absolutnie się nie spodziewaliśmy, przez co zakładaliśmy, że tu też tak będzie. A nie było. Dostaliśmy („tylko” i „aż”) taką prozę, jaką sobie wyobrażaliśmy zanim w ogóle sięgnęliśmy po dzieła autora „Header”. To w sumie i tak niezła rekomendacja.
„Czachówa” mimo wspomnianych minusów (bardzo subiektywnych) jest co najmniej satysfakcjonującą lekturą. Napisana jest świetnym, smakowitym językiem i z niebywałą lekkością, ma ciężki, przeszywający klimat i jest odpowiednio „porąbana”. No a sama historia przedstawiona w „Header” to jedno wielkie szaleństwo. I w tym szaleństwie jest metoda.