MUTANT HUNT
–
POLOWANIE NA MUTANTÓW
Jeśli ktoś z was łudził się, że jest to może jakaś staroszkolna produkcja traktująca o X-Menach, to chyba wzięliście nie te tabletki co trzeba.
Z drugiej strony, to nawet lepiej. Otumanieni zakoszonymi z apteki specyfikami macie większe szanse, by przy akompaniamencie bąbelków uciekających z browara dotrwać do końca tego paździerza.
Akcja dzieje się w dalekiej przyszłości, gdzie dwa czarne charaktery stojące po przeciwnych stronach konfliktu prześcigają się w tworzeniu cyborgów.
Jeden z nich wpada na pomysł odurzenia swoich tworów narkotykiem powodującym euforie, co zwykle powoduje u ludzi efekt stojącej pały, ale z braku wyżej wymienionego instrumentu, na roboty działa to inaczej.
Wkurzone i nie mogące wyładować się maszyny wpadają w morderczy szał, który każe im co sześć godzin zabijać ludzi.
Przeciwko cybernetycznej armii oraz ich pastuchom staje trio licencjonowanych łowców, którzy w prawdziwym życiu nie daliby rady nawet żulowi, posiadającemu pięć promili alkoholu w organizmie.
Serio gadam, są AŻ tacy beznadziejni. Nie wiem kto uczył ich podstaw sztuk walk, ale wygląda to absolutnie żałośnie.
Pal licho skuteczność, bohaterowie dwoją się i troją, żeby ich ciosy choć wyglądały efektownie, niestety wygląda na to, że reżyser przed każdą sceną mówił im: „Ok, ludziska, macie do dyspozycji stół, łóżko i kilka paprotek na parapecie, improwizujcie”.
Same cyborgi też wykonane są chałowato, ponieważ są to zwykli aktorzy, którzy z biegiem czasu mutują, czego domyślić można się po… wazelinie/kisielu na ich twarzach.
Jest to filmidło jedynie dla popaprańców, którzy lubią podziwiać nieudane, żenujące sceny walki, kaleką fabułę i tragiczny scenariusz.
Co ma zrobić reszta z was? Polecam kliknąć kilka stron wstecz i znaleźć dla siebie coś nieco bardziej ambitnego.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: