Uwielbiam „łatać” browarki podczas oglądania filmów, a ta konkretna produkcja przypomina mi czemu w większości przypadków pieniste napoje są koniecznym wspomagaczem i potrafią uratować życie widza.
Pamiętacie scenę ze „Szczęk”, w której dzieciak zostaje zeżarty na dmuchanym materacu, podczas gdy matka siedzi na plaży?
Tu było odwrotnie. Na domiar złego gówniarz podczas sceny mordu siedział spokojnie na piasku i z tępą miną patrzył się na umierającą matkę… jeśli taka scena nie potrafi zachęcić do oglądania filmu, to nie wiem co może.
Z resztą co ja wam będę gadał. Dzieło to jest nieudolną kalką produkcji Spielberga, a każdej minucie podczas której wlepiałem gały z monitor moje samopoczucie spadało w zastraszającym tempie.
Chwilowo myślałem nawet o samobójstwie… serio.
Fabuły nie będę wam streszczał bo jest tak sztampowa, że podczas oglądania doświadczyłem bardzo nieprzyjemnego odczucia „la de ża wi”.
Chłopaki po prostu polują na rekina, który jest inkarnacją gniewu Indian czy czegoś tam. Lepiej w to nie wnikać.
Żadna scena nie zapada w pamięć, jakość obrazu jest gorsza niż w amatorskich produkcjach porno i co smutne, autorzy filmu w ostatniej chwili wycieli scenę seksu, w której świnia ujeżdża znarkotyzowanego araba polskiego pochodzenia.
Muszę wierzyć, że taka scena istniała, bo to jedyne co mogłoby uratować ten film.