Każdy, kto czyta choć trochę tego bloga, pewnie wie już, że jesteśmy fanami prozy Grahama Mastertona. I to nawet nie dlatego, że jest taka dobra (chociaż jest), ale przede wszystkim dlatego, że w dużej mierze to od niej zaczęła się nasza fascynacja horrorem. Osobiście się przyznam, że pierwsze moje wspomnienia związane z dziełami grozy, to Freddy Kruger wciągający jakiegoś nastolatka w głąb łóżka, ale też (a nawet przede wszystkim) Misquamacus i dwudziestu dwóch jego kumpli, robiących rozpierduchę w naprawdę epickim, indiańskim stylu. A że zaraz po „Zemście Manitou” przeczytałem z marszu „Rytuał” oraz „Tengu” to myślę, że dziwnym nie jest, że wspomnienia jego twórczości mocno wryły mi się w pamięć.
Ale jakoś ostatnio nie mam szczęścia do książek Mastertona i aż napadło mnie przeczucie, że pisarz traci formę, Kilka jego ostatnich dzieł mi nie podeszło. Myślę tu o utworze „Ciemnia” (z cyklu „Rook”, który bardzo lubię, i do którego należy też recenzowany utwór) oraz (nawet bardziej) o książce „Panika”. Nawet Przyszło mi do głowy, że moja „mastertonowa” przeszłość wydaje mi się bardziej różowa niż w rzeczywistości (jak to zwykle bywa). Sięgnąłem więc po raz kolejny po starsze utwory Grahama. I jednak były świetne. Dlaczego to piszę? Bo”Złodziej dusz” należy właśnie do młodszych dzieł Mastertona i ma wiele cech wspólnych z tym, co ostatnio twórca umieszcza w swoich powieściach.
Nie będę się za bardzo rozpisywał o fabule, bo akurat ona jest zbliżona do tego, do czego pisarz nas przyzwyczaił. Mamy mrocznego, podstępnego, wziętego z pewnej kultury (tu koreańskiej) demona i samotnego faceta z niezwykłymi zdolnościami, który jako jedyny może go powstrzymać.
To, co charakteryzuje młodsze utwory Mastertona (więc i „Złodzieja dusz”), to niewielka, w porównaniu z jego klasycznymi fabułami, ilość masakry.
Na szczęście inne elementy to rekompensują. Mówiąc w skrócie, pisarz dostarcza po trochu różnych klimatów. Mamy ciut brutalności (ale nie jakoś specjalnie dużo), ale mamy też klimaty a’la „ghost story” oraz elementy takie trochę fantastyczne, które mi osobiście przypominały prozę Koontza (tu w postaci manipulacji czasem). Oczywiście takie motywy były od zawsze spotykane u Mastertona, ale nie zawsze wszystkie na raz i zwykle były one dodatkiem do masakry, swoistą przyprawą do smaku. Tu natomiast wszystkie składniki się równoważą. Szczególnie klimatycznie wypadają sceny nawiedzenia przez demona. Naprawdę atmosfera jest niezła, typowo w klimatach spod znaku fabuła o duchach i jest to pewne novum w prozie Grahama, które mi z resztą przypadło do gustu. Motywy fantastyczno-paranormalne a’la Koontz też świadczą o sporej fantazji autora i są z jednej strony dość szalone, a z drugiej nie tak głupie jak człowiek-aparat z poprzedniej książki cyklu.
Oczywiście dla mnie największą zaletą było kolejne spotkanie z Jimem Rookiem. Masterton ma dryg do wymyślania fajnych męskich postaci, a Jim jest jedną z lepszych. Co prawda jest tu o wiele bardziej zgorzkniały i sarkastyczny niż w poprzednich częściach cyklu, co może nie każdemu przypasować, ale moim zdaniem dodało bohaterowi więcej głębi. Ktoś, kto się tyle naoglądał, nie może być przecież huraoptymistą. Mi taki Jim pasuje.
Oprócz plusów „Złodziej dusz” ma też oczywiście minusy. Wadą dla niektórych będzie fakt, że nie jest to stary, dobry, krwawy Masterton. Brakuje troszkę soczystych elementów. Drugą wadą jest po części sam sam demon. Jest on fajny i standardowo czerpie z ciekawej mitologii, ale jego potencjał chyba został niewykorzystany. Trochę brakowało mi atmosfery tajemnicy i zagadki, która pasowałby do owych klimatów „ghost”, o których wspomniałem (ale to subiektywne odczucie), lecz przede wszystkim demon nie jest szwarccharakterem na miarę innych „złoczyńców” wykreowanych przez pisarza. Pojawia się tylko kilka razy, jest niemy, bezosobowy, trochę nijaki. Gdzie mu tam do Misquamacusa! Ale nie tylko przy indiańskim szamanie wypada blado, wypada średnio w zestawieniu z prawie każdym innym „złym” z książek Brytyjczyka.
Podsumowując, chociaż do klasycznych pozycji Mastertona „Złodziejowi dusz” dość sporo brakuje to ogólnie jednak książka jest niezła. Czyta się ją przyjemnie, akcja jest wartka, historia nie nudzi. Z jednej strony zupełnie nic nowego w twórczości Grahama Mastertona, a z drugiej znane elementy wymieszane zostały w nieoczywistych dla prozy autora proporcjach (wszystkiego mniej więcej po równo, a może nawet masakry najmniej). Prawie każdy ze składników (poza postacią demona) jest z osobna dość ciekawy, ciekawa jest też ich mieszanka. No i Jim Rook zawsze spoko!