Pewnie już wielokrotnie o tym wspominałem, ale nie przepadam za kinem wampirycznym. I chociaż znam sporo świetnych pozycji z tego nurtu, to raczej z własnej nieprzymuszonej woli horrorów o krwiopijcach nie włączam. I tak samo miałem z „Abigail”. Zapowiadający typową zabawę w ganianego trailer nie zachęcał i nawet entuzjastyczne recenzje nie zdołały mnie przekonać. Do odpalenia przekonała mnie dopiero opinia naszego dobrohorrorwego przyjaciela Staszka, który stwierdził, że na „Abigail” ubawił się jak prosię. No jeśli tak, to musiałem „Abigail” obejrzeć.
Historia w zasadzie nie jest zbyt oryginalna i opowiada o tym, że grupa bandytów porywa dziewczynkę dla okupu, ale ta okazuje się wampirem. I to ona włąnie stanie się oprawcą zaś jej porywacze zwierzyną. Ale czy to tyle? Parafrazując króla Juliana: „tak, a nawet nie”. Otóż w fabuła oferuje sporo zwrotów akcji z gatunku takich, które niby już widzieliśmy, ale tu ich się niekoniecznie spodziewaliśmy. Naprawdę mnóstwo się dzieje a historia angażuje. Ofiara zmienia się w zwierzynę i odwrotnie. Wróg staje się przyjacielem i a rebours. Kiedy już się wydaje, że akcja zmierza do finału, dostajemy twist sprawiający, że wracamy do punktu gdzie wszystko się może zdarzyć. Jest gęsto, krwawo i wciągająco. No i miejscami mega zabawnie. Poruszanie tematu zabawy konwencją sobie odpuszczę, bo to oczywista oczywistość.
Fajowy jest rooster bohaterów. I znów, archetypy aż nadto znajome i zgrane, ale przez to, że zagrane ze swadą, przerysowane i przesadzone to ogląda się je z przyjemnością. Do tego każda postać ma nieźle zarysowany background (sama ekspozycja trwa dobre kilkadziesiąt minut) i czuć między nimi chemię przez co perypetie, które przeżywają potrafią zaangażować. Tym bardziej, że w większości są co najmniej fajnie, a czasami bardzo fajnie zagrane. Sama Abigail wręcz zachwyca. Obraz jest też dopracowany technicznie z kilkoma pomysłowymi choreograficznie i inscenizacyjnie momentami. Pięknie się na to patrzy.
Osobną sprawą jest rozbuchany, szalony finał z gatunku każdy z każdym i wszyscy przeciw wszystkim, z epilogiem będącym już całkowicie bezwstydnym festiwalem oczywistych horrorwych wampirycznych tropów, którego chyba jednak nikt się w tym filmie nie spodziewał i go nie oczekiwał. Ale może potrzebował? Ja potrzebowałem, bo była to kropka nad „i”, która jednoznacznie uświadomiła mi czym ten film od początku zamierzał być czyli manifestacją zasady inżyniera Mamonia, która mówi, że kochamy to, co znamy. Czy to wada? Niekoniecznie, albowiem horrorowi, który jest (może poza komedią romantyczną) najbardziej generycznym z gatunków filmowych, takie rzeczy łatwiej się wybacza, gdyź widzowie dostają dokałdnie to, czego sobie życzą.
Ja wiem, że znajdzie się sporo krytyków, którzy nazwą „Abigail” fastfoodem dla niewyrobionych mas, ale uważam, że to niekoniecznie coś złego. Wydaje mi się, że każdy ma czasem „smaka na maka” i chętnie opierdzieliłby „royal with cheese” czy inną zapieksę z budy na dworcu. Jakby to powiedział Bolec: „nie jest tak cza…uchu?” Z resztą jakbym już miał porównywać „Abigail” do jedzenia to powiedziałbym, że to sajgonki. Fast-food? Oczywiście. Pyszny? Jak cholera! A na dodatek zdrowy i lekkostrawny.
Dlatego „Abigail” wystawiam ocenę 8/10. Jako ”popkorniakowi” eksploatującemu zgrane motywy i nie wnoszącemu absolutnie nic do gatunku (choć nie pozbawionemu sprawiających radochę zwrotów akcji) wyższa ocena się nie należy. Ale że jest to absolutnie szczytowe osiągnięcie tego typu kina, to na wspomnianą ocenę „Abigail” najbardziej zasługuje.
autor: Goro M