Kojarzycie recenzję „Wulkanu rekinów”, w której opowiadałem wam o jesiotrze zabójcy, który przed śmiertelnym zejściem podczas tarła zdążył spłodzić dziesiątki swych pobratymców?
No właśnie. Jak dobrze pamiętacie, jego dzieci zdołały przepłynąć do oceanu, skrzyżować swe geny z żarłaczami białymi, lecz tylko po to, by chwile później zostać uwięzionymi w wulkanie przez potężnego Boga Ramzesa.
Tutaj sytuacja ma się nieco podobnie, choć różni się kilkoma szczegółami.
Kaleki kowal Hefajstos, po zdradzie swojej żony Afrodyty postanawia zemścić się na małżonce tworząc potwora. Pół człowieka, pół trolla.
On jednak wyrywa się na wolność przeciskając się przez „Szczelinę zagłady” i zabijając sługi strażnika przepływa przez rzekę potępionych.
Ten czyn daje mu nadludzką moc, rączość gazeli i słuch kuguara. To mu jednak nie wystarcza i wyzywając Olimpijskich Bogów na przysłowiowe „Mortal Kombat” zabija ich sprowadzając na ziemię klątwę płonących, ognistych zombie.
Domyślacie się, że tylko ostatnie trzy słowa poprzedniego wersu mają cokolwiek wspólnego z tym filmem? Pojechałem sobie po was po raz kolejny… sorka.
Bo o czym z resztą mógłby opowiadać film o takim tytule? Sami przecież doskonale wiecie.
Jest wulkan z przeklętymi zombie, eks małżeństwo, które dzięki pseudo apokalipsie zbliża się do siebie i wieeele akcentów, które znacie z poprzednich dzieł tej wytwórni.
Posracie się z tej schematyczności, a ja (powiem wam szczerze) powoli zaczynam mieć dość takich zagrywek.
https://www.youtube.com/watch?v=jiPkuxMIQWU