OZONE
–
ULICE ZOMBIE
Narkotyki to świetna sprawa, można dodać je babci do herbaty by rozweselić ją przed śmiercią, wstrzyknąć je młodszemu bratu podczas zabawy w doktora lub pobłogosławić nimi swe własne ciało, by wejść do świata duchów.
Jeśli jednak ambicja zżera was niczym kornik drewno możecie zrobić jedno. Wymyślić narkotyk, który z biegiem czasu przemienia ćpunów w coś na kształt zombie.
Od zwykłych, skorych do zżerania tkanki mózgowej martwiaków różnią się tym, że potrafią mówić, korzystać z narzędzi, posiadają własną społeczność dzielącą się na subkultury oraz ukrywają swą tożsamość udając ludzi.
Wiem, że to kompletna głupota, ale dalej jest jeszcze gorzej.
Czarnoskóry policjant, któremu zaciachali partnera sam jest zainfekowany dziwnym ustrojstwem zawartym w narkotyku, który dostał się do jego krwiobiegu poprzez ugodzenie igłą przez handlarza trefnym towarem.
Facet świruje, pod jego deklem kłębią się dziwaczne wizje przemiany w truposzczaka i na dodatek po przymusowej walce w klatce, gdzie uzbrojony w patyk z piłką pokonał wczesnego mistrza jest hołubiony i czczony niczym wybraniec.
Sami wiecie przez kogo, prawda? Przez trupią społeczność oczywiście.
Zagłębiając się w świat odmieńców i przelizując blond panienkę poznaje obyczaje zombiaków, co finalnie doprowadza go do lorda, który odpowiedzialny jest za stworzenie narkotyku.
Jak ja się wymęczyłem oglądając to badziewie… nawet sobie nie wyobrażacie.
Durnota, dziurawy scenariusz pisany na kolanie i… kilka ciekawych efektów specjalnych, które jednak przysypane są filmowymi odchodami w postaci ogromu wad.
Nie ma co więcej pisać, po prostu dajcie sobie z tym spokój.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: