Za każdym razem, gdy ktoś z moich, dalszych lub bliższych, znajomych dowiaduje się o mojej fascynacji horrorem, nieodmiennie pojawia się pytanie, „a widziałeś ukryty wymiar?”. No, wiecie co, mam pewne zaległości, ale nie aż takie. Ale już abstrahując, moje doświadczenie pokazało, że film ten cieszy się jednak nieco lepszymi opiniami u zwykłych fanów horroru i generała publicznego (że rewelacja) niż wśród bardziej zawodowych krytyków (że jedynie dobry). Ponieważ już kilkakrotnie ujawnialiśmy się bardziej jako ci pierwsi niż drudzy od razu napiszemy, że jest to jeden z naszych ulubionych horrorów z gatunku sci-fi.
Rzecz dzieje się w przyszłości. Punktem wyjścia akcji, a jednocześnie jej osią jest odnalezienie przez załogę statku kosmicznego na obrzeżach Układu kosmicznego innej-tytułowej – jednostki (tytuł w oryginale, który jest nie tylko samym imieniem statku, ale także pojęciem z zakresu astrofizyki, w polskiej wersji dostajemy oczywiście literalne odwołanie się do treści czyli tzw. przysłowiowy Wirujący seks). Odnaleziony statek był napędzany eksperymentalną technologią, której działania nie był pewien nawet sam jej twórca, a który w wyniku jej działania (statek, nie twórca) zniknął na 7 lat, nie wiadomo gdzie. Jak zwykle w takich sytuacjach nic z tego dobrego wyjść nie może, a igranie z siłami, których się nie rozumie zbyt często prowadzi do miejsc, do których się nie chce trafić. Wiadomo do czego ciekawość jest pierwszym stopniem (i co, jak się okazuje, nie tylko w tym filmie, zabija nie tylko koty). Połączenie tematyki kosmosu z gatunkiem HELL może nie jest odkryciem Ameryki, ale filmów tego typu nie jest (co nas dziwi) znowu tak dużo, a tematyka ta jest dla horroru bardzo wdzięczna i nośna. Pomysł był zatem wystarczająco dobry, żeby go zaliczyć z miejsca do plusów tej produkcji. Drugim aspektem stojącym za jakością Ukrytego wymiaru jest to, że twórcy do tematyki odpowiednio się przyłożyli.
Kosmos. Jest on samodzielnym, przy tym odpowiednio przerażającym, bohaterem tego filmu. I zanim został on wykorzystany dla potrzeb straszenia tym, czego jeszcze o nim nie wiemy, twórcy skupili się na zaatakowaniu widza grozą przestrzeni kosmicznej wynikającą ze zjawisk i aspektów już doskonale znanych. Uważam to za zabieg rewelacyjny! I nawet nie boję się powiedzieć, że tą część filmu można spokojnie ocenić jako lepszą niż późniejszy pokazany w filmie horror nadprzyrodzony. Ostatnio w kinach superprodukcja oskarowa pod tytułem Grawitacja przypomniała nam, że jeśli marzysz o zostaniu astronautą to może lepiej przestań. Seriously, son, don’t. Stahp. Space is a fucking scary place. Podobne strachy unaoczniał wcześniej Appollo 13, a niedawno Marsjanin (momentami, bo w końcu był komedią).
Event horizon idealnie gra na tych strachach. Genialnym posunięciem jest już, na samym początku, zarysowanie zagrożenia wynikającego z samych odległości. Widzowie wychowani na Gwiezdnych Wojnach, Star Trekach, galaktykach far far away mogli nieco stracić perspektywę. Tu podróż odbywa się jedynie trochę w pobliże granic Układu Słonecznego, kawałek za Neptunem, co wystarczy, żeby cała załoga była mocno przerażona, a z nią widz. Kapitan lojalnie przypomina, że „ostatnia misja na taką odległość zakończyła się utratą obu statków” oraz, że „najbliższa żywa dusza znajduje się kilka milionów kilometrów stąd”. A ja przypominam, że między początkiem misji sondy New Horizon, a pierwszymi wysłanymi przez nią zdjęciami minęło 10 lat, a sam jakikolwiek sygnał z Ziemi do granic Układu Słonecznego podróżuje około 5 godzin także wszystkie historie typu „mayday, mayday”, czy „Houston mamy problem” nie mają większego sensu, nie mówiąc już o wysłaniu ekipy ratunkowej. Czyli w razie problemów jesteś sam. Idealnie podkreślają to przepiękne zdjęcia pustki kosmosu.
Zdjęcia pokazują też inne zagrożenia wynikające z kosmicznej skali kosmosu, jak np. zawieszenie statku pośród burzy na granicach atmosfery (wiecie, że np. burza na Jowiszu trwa już 350 lat?). Reżyser wykorzystał też kilka innych przerażających zjawisk, które mogą spotkać bohaterów w kosmosie jak: brak grawitacji i nieważkość, z powodu których jeśli źle coś policzymy pozostanie nam dryfować do śmierci samotnie w kosmosie, czy też horroru dekompresji pokazującej co z człowieka może zrobić najmniejsza choćby dziurka w skafandrze (hint, w razie braku powietrza w otwartej przestrzeni człowiek nie zginie w wyniku uduszenia, ale ładnie rozpuknięty od środka w wyniku różnicy ciśnień, szczątki zaś zostaną najpierw spalone na popiół, a to co zostanie zamarznie na kamień, albo odwrotnie brrrrrrrrrrr), aż w końcu ograniczone zasoby powietrza. Wszystko to sprawia, że widz wręcz namacalnie odczuwa, że każda sekunda misji jest naznaczona ogromnym niebezpieczeństwem, którego świadomość powoduje podnoszenie się żołądka do gardła.
Kolejnym bohaterem jest sam statek. Event Horizon jest zaprojektowany R-E-W-E-L-A-C-Y-J-N-I-E. Zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Świetnie są pokazane jego poszczególne części, urządzenia i pomieszczenia, ze szczególnym uwzględnieniem napędu i paru innych o technicznych nazwach. Statek jest sfilmowany w taki sposób, że sam (co z resztą uzasadnione jest samą fabułą) jest, obok kosmosu, osobnym straszakiem.
To są dwa aspekty, które skłoniły mnie do napisania we wstępie, że twórcy przyłożyli się do obranej tematyki. Trzecim jest fizyka. Nie jest to, co prawda Interrestellar, ale odnośnie fizyki napędzającej Event Horizon (sam statek jak i film jako taki) pojawiają się, całkiem sensownie użyte, pojęcia grawitonu, tensora, a nawet łopatologiczny opis działania tunelu czasoprzestrzennego, a ściślej (chyba) tunelu Einsteina-Rosena . I choć ta ostatnia nazwa wprost się nie pojawia w filmie to odniesienie opisywanych zjawisk do fizyki czarnej dziury wskazuje, że autorzy odrobili lekcję z fizyki, co najmniej na poziomie rozszerzonym nowej matury.
A kiedy już wreszcie hell brakes loose, to film stara się czerpać z najlepszych tradycji klimatu hell, a więc rozpoczynając od tajemnicy, głosów i łacińskich inkantacji, a kończąc na stylistyce w najlepszym duchu Hellraisera (a nawet w mojej ocenie wyglądającej lepiej, głównie chyba dlatego, że nie jest podana w nadmiarze, ale w dynamicznych urywkach idealnie wygrywających poetykę szoku). To wszystko jest bardzo zręcznie osadzone w świecie budzącego grozę kosmosu, tego, który nas przecież wszystkich otacza.
Idealne przejście od grozy znanego kosmosu i zbadanych zjawisk do horroru tych aspektów przestrzeni, które wiemy, że istnieją, a które są tak tajemnicze, że najtęższe umysły nie są w stanie wyobrazić sobie rządzących nimi zjawisk jest z resztą największą siłą Ukrytego wymiaru. Pobudza to do refleksji na temat tych wszystkich otaczających nas sił i tego że, zważywszy, iż rozważa się ich badanie i wykorzystanie, ktoś może powinien powiedzieć NOPE. W konsekwencji ten film, nawet po kilku obejrzeniach, po prostu straszy, jako horror o piekle, jako opowieść o kosmosie, tym znanym i tym nieznanym.
Bardzo dobre jest też aktorstwo. Mamy tu przypadek opisywanych przez nas wcześniej Wstrząsów. Pierwsze skrzypce grają solidne hollywoodzkie nazwiska (Laurence Fishburne, Sam Neil), a w pozostałych rolach mamy też znane twarze z bogatą filmografią (np. zdobywający coraz większą popularność, aktualnie znany z serialu Gotham, Sean Pertwee).
Film, jak się zdaje, miał pewien wpływ na pewne inne dzieła, np. na dość popularną serię gier komputerowych Deadspace.
Na koniec dodam, że film ten być może okazał się proroczy, zważywszy, że naukowcy z CERN najpierw byli podejrzewani o wytwarzanie czarnych dziur, a ostatnio przyłapano ich na czarnej mszy.
http://horroryonline.pl/film/ukryty-wymiar-event-horizon-1997/63