Wspaniałą rzeczą jest, że w końcu udało mi się porozmawiać z niezwykle wygadanym i bardzo ciekawym człowiekiem, który odpowiedzialny jest za kręcenie potężnie pokręconych filmów spod znaku niskobudżetowych, amatorskich horrorów, w których goły cyc ścieli się gęsto! Przed wami wywiad z Bill’em Zebubem. Reżyserem „Chrystusa zombie”, „Wybacz, że cię zgwałciłem”, „Mrowiska w prąciu” i wielu innych, cudownie szalonych filmów.
Na trzeźwo nie warto: Zacznijmy może z grubej rury. Nietrudno zauważyć, że traktujesz chrześcijaństwo jak plagę, która nawiedziłą nasz świat. Nie ma dla ciebie żadnej świętości, co zademonstrowałeś w „Zombiechrist”, filmie, który oburzyłby każdego gorliwego katolika. Możesz powiedzieć skąd ta awersja? Czy przysporzyło ci to kiedyś kłopotów?
Bill Zebub: Jakaś grupa irytujących chrześcijan przekonała Amazon do usunięcia „Jesus Christ: Serial Rapist” i „Forgive Me For Raping You” i to nawet bez obejrzenia tych filmów. Wymuszanie na innych swoich przekonań to ich konik. To o takich ludziach mowa, gdy niepochlebnie wyrażam się o chrześcijanach. Mam wierzących fanów i do nich nic nie mam, choć dziwi mnie dlaczego należą do klubu z tak szemraną historią.
Rozumiem, że trudno jest odejść od pewnych tradycji. Jeżeli ktoś został wychowany w tym duchu, to sceptycyzm może nie wystarczyć, by wyzbyć się tych iluzji. Możesz zakochać się w kimś, kto do ciebie nie pasuje. No cóż, ludzie wierzą w różne nieprawdziwe rzeczy, nawet niekoniecznie w te związane z religią. To jeden z aspektów bycia człowiekiem. Gdy tworzę obrazoburczy materiał, to staram się pomóc tym, którzy od wiary odchodzą. Informację, które przedstawiam to nie jest żaden wielki sekret. To ogólnodostępna wiedza, ale wielu ludziom po prostu nie chce się tego sprawdzać.
Na trzeźwo nie warto: Niektórzy robią filmy o nazistach, dziwnych kreaturach, czy olbrzymich pająkach, ale ty najwyraźniej bardzo upodobałeś sobie nagie kobiety. Jak przekonałeś tyle dziewczyn by biegały topless przed kamerą? Wystarczyła dobra zapłata? Obiecałeś im popularność? A może po prostu masz bezwstydne koleżanki, których nie trzeba było długo namawiać?
Bill Zebub: Często zadają mi to pytanie i mnie to smuci, bo najwyraźniej istnieje takie przekonanie, że reżyserzy to niezbyt uczciwi ludzie. Wiem, że niektórzy nie płacą swoim aktorkom i namawiają je, by robiły takie sceny za darmo. Ja jednak twierdzę, że jeśli nie włożysz w swój film funduszy, to nie będziesz miał motywacji by inwestycja się zwróciła. To tylko film domowy. Kogo to obchodzi, czy to się sprzeda? Nawet gdy robię tylko zdjęcia testowe, to płacę swoim aktorkom i nie muszę nikogo do niczego namawiać. Nie mam powodów, by tak robić.
Do każdego filmu dostaję setki zgłoszeń. Jeżeli potrzebuję jakiejś konkretnej sceny, jak np. gwałtu olbrzymiego pająka na dziewczynie, to znajdzie się mnóstwo kobiet chętnych do tej roli, choć znajdą się i takie, które nigdy by takiego czegoś nie zrobiły. Gdy widzisz kobietę w moim filmie, to jest to osoba, która dokładnie wie co robi. Jest sama sobie sterem i może mieć powody by zaakceptować taką rolę. Mam nawet takie aktorki, które by się na mnie wściekły, że nie zaproponowałem im jakiejś pokręconej sceny, takiej jak np. gwałt pająka.
Na trzeźwo nie warto: Jesteś swego rodzaju niekoronowanym królem bardzo niskobudżetowych horrorów. Pomimo bardzo skromnych środków twoje produkcje nie są krótkimi metrażami, a pełnoprawnymi tytułami. Jak znajdujesz na nie czas?
Bill Zebub: Lata temu wraz z przyjaciółmi tworzyliśmy skecze, które następnie wypuszczaliśmy jako dwugodzinne antologie na VHSie. Nie było wtedy Youtube’a i trzeba było znaleźć inny sposób, by ludzie mogli to zobaczyć. Zdecydowałem, by puszczać te kasety na horrorowych konwentach, ponieważ to był dobry sposób, by promować mój darmowy magazyn.
Drukowałem około 40,000 kopii każdego numeru, z czego na każdym konwencie starałem się rozdać przynajmniej z 500. Pamiętam, że na jednym konwencie był pewien niezależny reżyser, który dał mi swój film do zrecenzowania. Gość miał raka, umierał a mimo to nie przestawał kręcić filmów. Bardzo mi to zaimponowało. Zrozumiałem, że nie miałem żadnej wymówki, by móc się obijać i że mam dużo więcej czasu, niż mi się wcześniej wydawało.
Zacząłem patrzeć na marnowanie czasu jak na marnowanie pieniędzy. Takie podejście pozwoliło mi prowadzić magazyn, pracować na cały etat, prowadzić cotygodniową audycję radiową, trenować codziennie sztuki walki, regularnie uprawiać sex, chodzić zaocznie na studia i kręcić przynajmniej pięć filmów rocznie. Cholernie łatwo jest znaleźć wymówki na swoje nic nie robienie.
Na trzeźwo nie warto: Obejrzałem mnóstwo twoich filmów i zauważyłem coś interesującego. Scena gwałtu/śmierci w „Frankenstein the Rapist” i „Night of the Pumpkin” to w zasadzie ta sama scena użyta w dwóch produkcjach. Czy był to umyślny zabieg, czy zdecydowałeś się na to w post-produkcji, bo stwierdziłeś, że czegoś materiałowi brakowało?
Bill Zebub: „Frankenstein the Rapist” to nie był film, tylko materiał testowy. Wspominałem już, że płaciłem kobietom nawet jeśli tylko nagrywałem swoje pomysły. Zawsze chciałem stworzyć wiernego literackiemu pierwowzorowi Frankensteina. Monstrum miał zagrać Peter Steele…cieszę się, że nie nakręciłem tego, bo to byłby straszny wstyd. Ten materiał pokazał mi, że czegoś mi brakowało. Przejdę do tego później.
Napisałem „Night of the Pumpkin” jako poważny film, ale gdy przejrzałem dokładnie scenariusz, to zdałem sobie sprawę z tego, że nie mam pieniędzy na efekty specjalne. Przerobiłem więc go na komedio-horror i postawiłem na campowe efekty. Nadal jednak trzymam poważną wersję tego scenariusza w razie, gdy znajdę fundusze na nakręcenie go. Jednak zmiana kierunku filmu nie przygotowała mnie na katastrofy, które przydarzyły się podczas filmowania. Trzy główne aktorki były idealnie dobrane, ale reszta obsady (w tym i ja) to była pomyłka. Nie miałem pojawiać się w tym filmie, ale wywaliłem na zbity pysk gościa, który grał moją rolę.
Nie będę już wchodził w zbędne szczegóły, bo wyszedłby z tego okropnie długi wywiad, ale podzielę się jedną z śmieszniejszych rzeczy. Profesjonalny zapaśnik, facet który przyzwyczajony jest do bólu strasznie bał się nałożenia alginatu na twarz. Alginat to taka maź, którą nakłada się na część ciała z której tworzy się później replikę. Była scena, w której jego twarz miała być pocięta jak dynia na Halloween. Nie dało się jednak tego nakręcić z powodu jego paniki. Musiałem wyciąć dużo jego scen, jak i innych aktorów. Wyjątkiem były główne trzy dziewczyny, które były profesjonalnymi aktorkami. Analizowałem materiał, by sprawdzić, czy nie było jakiś dziur w fabule i choć logicznie układało się to w całość, to i tak potrzebowałem dodatkowych ujęć. Gdy robię filmy, to udaję, że nad całością czuwa jakiś zagraniczny inwestor, więc jeśli coś idzie nie tak, to muszę to natychmiast naprawić.
Nie naprawię tego pieniędzmi, więc muszę to zrobić moją kreatywnością, bo nie mogę po prostu powiedzieć, że naprawimy to w post-produkcji. W końcu, ktoś z ekipy może np. zginąć w wypadku. I co wtedy? Mam nakręcić wszystko od nowa z inną osobą, czy zmienić scenariusz? W takiej sytuacji decyduję się na to drugie. Część materiału z „Frankensteina” nadawała się idealnie, więc wziąłem to co potrzebne i wmontowałem to do filmu. Nakład „Frankenstein the Rapist” był limitowany do 1,000 kopii i na okładce dvd jest zawarta adnotacja, że nie jest to film. Może ściągnąłeś piracką kopię? W innym wypadku wiedziałbyś, że to nie był prawdziwy filmy, a bardziej ciekawostka dla mega fanów Billa Zebuba. Planuję jednak zrobić w przyszłości Frankensteina, ale to musi być art-housowe kino. Wiem już, że nie ten film nie wypaliłby jako horror, lub thriller.
Na trzeźwo nie warto: Adam Kuligowski, twój kumpel z planu, który grał druida w „Zombiechrist” w jednej z otwierających scen mówi o „psach smakujących jak pomidory” i o „kraju pełnym idiotów, w którym nikt nie mówi w jego języku”. Czy to twoje popieprzone pomysły, czy to wyszło na spontanie?
Bill Zebub: Kiedy byłem dzieciakiem oglądałem film w moim języku z angielskimi napisami, które były w większości źle przetłumaczone. Bohater Adama miał mówić w sanskrycie, ponieważ pochodził z Kashmiru sprzed dwóch tysięcy lat. Zauważyłem, że Amerykanie nie słyszą różnic pomiędzy niektórymi akcentami, więc zamiast tego powiedziałem mu, by mówił po Polsku. Był nieco tym zdziwiony, ale zadziałało. Wymawiał absurdalne kwestia z bardzo dużą powagą. Zrobiłem to samo z językiem Czeskim. Jeśli ktoś zna te języki, to humor w tej produkcji nabiera nowego poziomu.
Na trzeźwo nie warto: We wszystkich twoich produkcjach uszy widzów są atakowane naprawdę ciężkim metalowym graniem. Patrząc na ciebie łatwo domyślić się, że jesteś fanem takich klimatów, ale mnie ciekawi inna kwestia. Czy masz jakiś wkład w warstwę muzyczną? Nagrywałeś sam riffy, czy może masz przyjaciół w branży muzycznej?
Bill Zebub: Na ogół muzyka w moich filmach pomaga promować kapele. Może to dziwny sposób na promowanie muzyki, którą być może dużo osób już zna, ale moje filmy zwracają uwagę różnorodnej widowni. Wielu moich fanów nie słucha metalu i co ciekawe, to ci ludzie piszą mi e-maile w których wyrażają swoje zadziwienie, że tak może brzmieć ciężka muzyka. Czasami można pozbyć się uprzedzenia do metalu za pomocą magii kina, to może pomóc otworzyć umysł.
Nie dziwie się, że niektórzy ludzie nienawidzą metalu. To przez te sztuczne, kretyńskie zespoły takie jak „Motley Crue”. Metal którego ja słucham nie ma w sobie słowa „maleńka”, chyba, że chodzi o ich mordowanie. Nie rozumiem też, czemu pop i rap są teraz w mainstreamie. Ich teksty są żenujące, kiedy np. w „mojej” muzyce teksty są w stylu: „Piekło nie było tak ciemnym labiryntem, by zasłonić całunem tą twarz”.
Na trzeźwo nie warto: Przyznam się, że oglądając twoje filmy odczuwam swoiste „guilty pleasure”, ale nie bez pomocy gargantuicznych ilości alkoholu. Nie wierzę, żebyś podczas kręcenia filmów był absolutnie trzeźwy. Spytam się więc wprost. Co lubisz pić i w jakich ilościach?
Bill Zebub: Na początku mojej przygody z filmem piłem mnóstwo piwa, ponieważ na ogół miałem jakąś okropną rolę. Picie jednak bardzo źle wpływało na mój osąd. Teraz nie mam już hamulców i nie potrzebuję piwa, by się wyluzować. Przestałem pić na planie, co poskutkowało większym profesjonalizmem. Ostatnimi czasy jedynym przypadkiem, gdy piłem było kręcenie filmu „Dickshark”. Była tam tzn „scena łóżkowa” z Misty Mundae.
Nie miała początkowo grać tej roli, ale skończyło się inaczej. To moja kumpela od wielu lat i czułem się przez to bardzo nieswojo, więc postanowiliśmy przed kręceniem opróżnić butelke whisky, ha ha! To było po tym, jak już nakręciliśmy dialogi, ale ona ma tak dobrą pamięć, że pewnie gorzała by jej w ogóle nie przeszkodziła w graniu. Na ogół, jeśli widzisz mnie w filmie robiącego absolutnie popieprzone rzeczy, to wiedz, że robiłem to na trzeźwo.
Na trzeźwo nie warto: Jakie są twoje plany na przyszłość? Marzyłby mi się spod twoich rąk film o satanistycznych rekinach gwałcicielach. Są szansę na coś tak popieprzonego?
Bill Zebub: Nie mam żadnych złudzeń, że będę bogaty, albo zaakceptowany. Może pewnego dnia zaangażuję się, w jakiś większy projekt. Spotykałem się już z milionerami, ale nic nigdy z tego nie wyszło. Robiłem filmy dla niezależnych producentów, ale nic na tyle dużego, by to zmieniło moje życie. Myślę, że pewnikiem jest to, że dalej będę kręcił dziwne filmy. Robię filmy na własnych zasadach i mam to ten szczęście, że mam fanów, którzy mnie wspierają. Myślę jednak, że nawet jeśli ludzie przestaliby kupować moje filmy, to nadal bym je kręcił. Kocham cały proces tworzenia filmu, nawet jeśli w trakcie coś idzie nie tak.
Na trzeźwo nie warto: Założę się, że obejrzałeś mnóstwo filmów Lloyda Kaufmana, ale jeśli miałbym miał wskazać inne inspiracje, to miałbym z tym spory kłopot. Co oglądasz w wolnym czasie, oprócz amatorskich pornosów?
Bill Zebub: Nigdy nie oglądałem jego filmów i nie, nie oglądam pornografii. Gdy byłem nastolatkiem, kumpel odpalił mi i innym znajomym „Toxic Avenger” na kasecie. Przekonałem ekipę, by sobie pójść gdzie indziej, byłem tak tym filmem niezainteresowany. I nie twierdzę, że ten film jest beznadziejny, po prostu nie był dla mnie. Co do mojego gustu, to nie ma jakiejś zasady. Chcę pokochać filmy, które oglądam i niekoniecznie lubię filmy, które cieszą się uznaniem wśród innych.
Na przykład, pierwszy Mad Max był strasznie nudny, a remake to już totalna głupota…i pedalstwo. Po jaką cholerę wcisnęli do tego filmu jakąś ciotę z gitarą? Olbrzymie wzmacniacze przymocowane do auta? Przecież to marnotrawstwo zasobów. Ja rozumiem, że to nawiązanie do bębnów wojennych, które służyły jako środek komunikacji i miały zwiększać morale wojowników, ale spedaleni gitarzyści to dla mnie zbyt duża głupota.
Gdy tworzę muzykę, to nie inspiruję się wcześniejszymi utworami. Gdy tworzyłem czasopismo, to nie było innego czasopisma tego typu. Nie inspiruję się innymi filmami. Nie twierdzę, że jestem dobry. Mogę chełpić się tylko tym, że jestem oryginalny.
Jeden komentarz
W pewien sposób, koleś jest takim jakby moim nieco bardziej popieprzonym odpowiednikiem 😀