Michael Fassbender… czy komuś kojarzy się to nazwisko? Jasne, facet zagrał zajebistą rolę w „Bękartach wojny”, odtwarzał młodego Magneto w „X-men” i wykreował postać Friedrika von Wisimulacha w „Pięści Trzeciej Rzeszy” …
OK, jeśli chodzi o ostatni tytuł to zełgałem niemiłosiernie, ale mimo wszystko jest to zajebisty aktor, którego kunszt i zdolności bojowe drą mankiety nowobogackich konformistów… jeśli wiecie o co mi chodzi.
W tej produkcji „Misiek” zagrał inną rolę niż wszystkie i nie ograniczała ona go do konferansjerskich gadek natury filozoficznej, lecz zmusiła go do odegrania roli nazi-okultysty.
Żerując na pewnej rodzince powoli zagłębia się on w specyfikę magii krwi i stopniowo przekształca się w coś potwornego.
By stawić mu czoło, pewien jurny młodziak zapuszcza się na pewną wysepkę, by wraz z bratem, który pod dwóch latach niewoli zbiegł z rąk nazisty wymierzyć sprawiedliwość strzelbą, butem i siarczystym plaskaczem.
Ucieszyło mnie to, że nekronazista nie stoi jak widły w gnoju, lecz z szybkością geparda osacza swoje ofiary. Potrafi także wskrzeszać zmarłych, ale więcej nie będę spoilerował, bo znajdzie się tutaj kilka ciekawych pomysłów.
Oglądając to z moją lubą bawiliśmy się zacnie i aż mam ochotę na więcej filmów w takim klimacie.