Zamiłowanie do alkoholu nigdy, przenigdy nie jest niezdrowe, za to niektóre efekty takiego hobby mogą od czasu do czasu spowodować kilka drobnych i mało znaczących urazów, tak psychicznych, jak i fizycznych.
Jeśli myślicie, że znów zacznę nawijać o sobie, to srogo się mylicie, bo mam zamiar opowiedzieć wam o pewnym młodym małżeństwie, które zamiast rozbijać się samochodami po wielkich miastach, postanowiło uciec od gwaru ogromnych metropolii prosto na wieś.
Parka do biednych nie należy, tak więc po wykupieniu pewnej winnicy postanowili pędzić… uprawiać… tworzyć tam swoje wina, które być może za kilka lat zasłyną ze wspaniałego smaku, barwy oraz innych pierdół, którymi zwykli jarać się koneserzy.
Nie będzie im jednak dane spokojnie tam egzystować i okazjonalnie upijać się do nieprzytomności własnymi wyrobami, ponieważ zdaje się na nimi wisieć coś mrocznego, a pierwszą osobą, która wyczuwa złą aurę jest żonka, która na dodatek spodziewa się dziecka.
Pocieszana przez nowo poznaną kumpelę z jogi oraz faszerowana uspokajaczami przez lokalnego doktorka (Jim Parsons) zdaje się ona zapadać w swoim szaleństwie, ale po jakimś czasie wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować, odkrywając to, co dotąd było nieznane.
Cholera jasna, fabuła tej produkcji jest rozwleczona niczym wnętrzności emu, którego napadł napalony kuguar nekrofil, a wierzcie mi, że nic tak nie męczy, jak dłużyzny i zapchajdziury władowane w film.
Co prawda końcówka jest w miarę ciekawa, ale po trzydziestu minutach miałem zwyczajnie dość i posiłkować się musiałem zakupionymi w promocji browarkami, które jednak kończyły się w zastraszającym tempie.
Może komuś z was taka paplanina się spodoba, ale ja oczekuje od horrorów czegoś więcej, niż tylko ganiania po pokojach i kilogramów ciężkostrawnego klimatu.