Zawsze byłem ciekaw co by się stało, gdyby połączyć „Predatora”, „Mortal Kombat”, Lśnienie” oraz „The Thing” w jeden, spektakularny film i z zaskoczenia zaprezentować to widzom pod tytułem, który nie kojarzy się z żadną z tych produkcji.
Niestety, mogę dalej tylko marzyć, ponieważ akurat w „Mieście duchów”, mamy do czynienia z co najwyżej „Powrotem do przeszłości III”. Ale zawsze to coś.
Głównym bohaterem, któremu z braku laku przyjdzie wam kibicować, jest wiecznie nieogolony, lecz całkiem sprawnie władający bronią palną gliniarz, który musi rozwiązać mroczną tajemnicę z przeszłości. Zapewne wolałby leżeć na plecach i oglądać pornosy z karłami, ale cóż, tym razem facet nie ma wyjścia.
Do tego czynu „zachęca” go spoczywający pod ziemią szeryf, który uważa młodzika za wybrańca, mogącego oczyścić przeklęte miasteczko ze zła, jakie się w nim bezwstydnie i nachalnie zalęgło.
Przyjmuje ono postać zamaskowanego człeka na czarnym koniu, z którym spróchniały i przypominający wysuszonego arbuza stróż prawa ma od dawna przysłowiową „kosę”, a jedynym, który może wyrównać rachunki jest pomagier z przyszłości.
Nasz cwaniaczkowaty rewolwerowiec chcąc nie chcąc wyrusza do miasta pełnego trupów i duchów, a prócz konfrontacji z mrocznym jeźdźcem, interesuję go również odzyskanie porwanej blond paniusi z własnego świata, która w tym samym dniu miała brać ślub.
Kręcąc się wokół niczym gówno w przerębli, dowiaduje się coraz więcej o dziejach miasta, a także spotyka kowala oraz jego podopieczną, która ma na niego taką chcicę, że okoliczne psy i koty z respektem trzymają się od niej z daleka.
Tyle o fabule, która jak sami widzicie, nie grzeszy niczym ciekawym. Cała reszta niestety też nie odstaje od średniej krajowej, a do tego bezpiecznie dryfuje na bezpiecznych wodach nijakości.
Co ja zresztą będę wam gadał, jak nie wierzycie, sami się z tym spróbujcie.