Chrześcijański obóz pełen bezwstydnych dziewcząt, a także napalonych prostaków płci męskiej zawsze będzie idealnym miejscem na krwawą i okraszoną fruwającymi bebechami jatkę, tak więc gdybyście wybierali się na taką eskapadę, miejcie to na uwadze i zabezpieczcie się przed czymś więcej, niż tylko niechcianą ciążą.
Sami wiecie jak to jest z miejscowym folklorem, prawda? Każda większa amerykańska wioska ma swoje duchy, zjawy czy stwory z bagien, o których ludziska lubią przy wódeczce nawijać przyjezdnym i choć co bardziej łatwowierni kupują takie bajania w ciemno, to twardogłowi przedstawiciele naszego gatunku czasem muszą przekonać się o prawdziwości tych słów na własnej skórze.
Produkcja ta jest typowym slasherem, który fabularnie nie wyróżnia się spośród mniej i bardziej sławnych kuzynów. Na katolickim obozie pojawia się monstrualnej wielkości facet, którego historia powiązana jest z… plackami. Naprawdę tak jest.
Wyposażony w topory oraz inne narzędzia sieczne skurczybyk, bez litości morduje przygłupie dzieciaki, a co ciekawe, podobnie jak większość czubków w tego typu filmach, kryje swe oblicze za maską. Różnica polega na tym, że jest ona stworzona z kory i dwóch czerwonych diod.
Pomimo kilku w miarę zabawnych akcji i scen śmierci oraz występu Michaela Madsena, filmidło to nie prezentuje sobą zbyt wiele. Jest sztampowo, przewidywalnie, a czasami po prostu nudno.
Mimo wszystko nie jest źle, choć przyznam się wam, że znacznie, ale to znacznie bardziej przypadł mi do gustu remake „Piątku trzynastego”. Tyle w temacie.