Powieść „Inni” Jamesa Herberta czytałem wieki temu i zrobiła na mnie ona ogromne wrażenie. Zapamiętałem ją wręcz jako jedno z najlepszych czytelniczych doznań mojego życia. Po latach wreszcie dorwałem ją znowu i szybko rozerwawszy paczkę, zabrałem się do lektury. Czy książka ta rzeczywiście jest tak dobra ją zapamiętałem? Czy może raczej w czasach młodości górnej i durnej bardziej byłem skłonny do egzaltacji i hurra optymizmu? Oto jest pytanie.
Już od pierwszych stron opowieść zaskakuje oryginalnością. Poznajemy bowiem na nich osobnika znajdującego się w… piekle. Dowiadujemy się, że był on wielką gwiazdą kina niemego. Był sławny, przystojny, kochany, podziwiany i… zepsuty. Krzywdził, zdradzał, ranił, wykorzystywał; odznaczał się próżnością, arogancją, egoizmem i narcyzmem. W duszy miał jednak odrobinę dobroci. Dlatego też zstępują do niego dwaj aniołowie oferując mu możliwość odkupienia grzechów, którą dostaje raz na pięćset lat jeden potępiony, rokujący jeszcze jakąś nadzieję poprawy. Nasz bohater zgadza się natychmiast.
Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo z pozoru klasycznie, a jednak także wyjątkowo. Do agencji detektywistycznej „Dismas i partnerzy” zgłasza się bogata, przystojna wdowa (klasyka), prosząca szefa agencji Nicolasa Dismasa o odszukanie syna, który ponoć zmarł przy narodzinach. Klientka ma jednak przeczucie (podparte wizjami wróżki, do której niewiasta chodzi), że jej dziecko żyje. Odszukanie go ma duże znaczenie dla realizacji testamentu po mężu kobiety (kolejna klasyka). I tu zaczyna się oryginalność. Właściciel agencji, Pan Dismas, nie jest bowiem zwyczajnym detektywem. Ani nawet zwyczajnym człowiekiem. Jest fizycznie zniekształcony. I to bardzo. Dla przeciętnego obserwatora jest osobnikiem odpychającym, odrażającym, prawie potworem, z powierzchnią do tego stopnia odbiegającą od „przeciętności”, że nawet jego właśni rodzice się go wyrzekli.
W tej zniekształconej powłoce kryje się jednak niezwykle wrażliwa dusza, błyskotliwy i przenikliwy umysł oraz zdrowy rozsądek przyprawiony poczuciem humoru i cynicznym spojrzeniem na świat, którym to cynizmem nasz bohater stara się przydać odrobiny racjonalizmu okrutnemu losowi, jaki stał się jego udziałem. I idzie mu to nieźle- Nick kroczy przez życie pewnie, godząc się z sytuacją, jaka mu przypadła, lojalny i oddany przyjaciołom oraz w pełni profesjonalny w pracy. Nicolas Dismas jest po prostu klawym gościem.
I w ten oto sposób przeszliśmy do pierwszej zalety powieści Herberta- oryginalnego, wyjątkowego, absolutnie cudownie wykreowanego głównego bohatera. Kogoś choćby odrobinę podobnego do Nicka Dismasa nie spotkałem w żadnej innej książce. Opowieść zaserwowana w „Innych” snuta jest w pierwszej osobie a olbrzymią część jej treści, to monologi wewnętrzne bohatera. W ten sposób poznajemy całe jego życie, najskrytsze myśli, lęki, motywacje i podejście do świata. W ten sposób nawet jeśli się nie utożsamiamy się z protagonistą, to możemy go poznać i zrozumieć. I polubić.
Ułatwia nam to także wgłębienie się w poruszane w powieści dylematy moralne i pochylenie się nad nimi. Rzadko się zdarza, żeby w horrorze poruszane były głębsze treści a takowe w „Innych” niewątpliwie znajdziemy. To kolejna zaleta. Książka skłania do zastanowienia się nad pewnymi sprawami, przy tym nie opowiadając się całkiem jednoznacznie po jednej ze stron. Zarówno przeciwnicy jak i zwolennicy jednego lub drugiego podejścia do pewnych, rodzących dysputy rozwiązań etycznych, doszukają się argumentów na swoją korzyść. Dla czytelnika niejakim kompasem moralnym będzie właśnie bohater, bo on bardziej niż inni ma prawo do oceny. A mieszanka głębokiej jego wrażliwości z cynicznym, ale zdrowym rozsądkiem sprawia, że jest w stanie nas przekonać do swojego spojrzenia. Rozbudowane monologi wewnętrzne mają jednak pewną wadę- odrywają nieco od kryminalnego aspektu fabuły.
„Inni” są bowiem rasowym (w najlepszym tego słowa znaczeniu), współczesnym kryminałem. Dismas jest bardzo dobrym detektywem i chętnie zapoznaje czytelnika z tajnikami swojego fachu. Opisuje jak prowadzić obserwacje, otwierać zamki, prowadzić przesłuchania, odnajdywać ludzi a nawet… odzyskiwać mienie. Opowiada to naprawdę zajmująco i z poczuciem humoru. W ten sposób razem z detektywem wgłębiamy się w zagadkę będącą osią fabuły. To, co na początku zapowiadało się na majaki zrozpaczonej wdowy, ewentualnie rutynową sprawą polegającą na odnalezieniu zaginionej osoby, w miarę postępów w drobiazgowo prowadzonym śledztwie, okaże się historią ekstremalnie przerażająca, przesiąkniętą wręcz piekielnym, namacalnym, wynaturzonym złem. Złem tym gorszym, że choć nieludzkim, to wyrządzonym przez ludzi ludziom. Historią, która w finale zmieni się w istne pandemonium i świadectwo zwyrodnienia chorego umysłu, który sprzeniewierzył się swemu powołaniu. Zakończenie jest na swój sposób epickie, szalone, pełne akcji, horroru. I zaskakujące. Sama historia okazuje się przy tym jedną z najbardziej makabrycznych i niepokojących, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia w jakimkolwiek medium.
Choć prawie doskonała, powieść Herberta ma drobne wady, które dostrzegłem dopiero przy powtórnym czytaniu tego (arcy?)dzieła. O pierwszej już wspomniałem, i choć to trochę czepialstwo, obiektywnie zdaję sobie sprawę, że może ona niektórym przeszkadzać. Chodzi o wspomniane monologi wewnętrzne bohatera. Doskonale spełniają swoją rolę i w kontekście przekazu (i innych aspektów narracyjno fabularnych) są konieczne, ale stanowią tak dużą część treści, że prawie, że dominują nad akcją i kryminałem. Może trochę to przeszkadzać niektórym, tym bardziej, że historia intryguje a zagadka pochłania. Odciągające „przerywniki” mogą drażnić tych, którzy oczekują głównie kryminału.
Skoro się już czepiam, to historia ma (moim zdaniem) jeszcze dwie drobne wady. Pierwsza, to wspomniany wątek wróżki. W horrorach podobnych wątków moim zdaniem się nadużywa i tu nie jest inaczej. Medium troszkę zbyt często wtrąca się w śledztwo, pchając je do przodu niejako „deus ex machina”. Chociaż z drugiej strony jej wizje są przekonująco wyjaśnione w finale i mają znaczenie w kontekście pomysłu na fabułę, więc nie jest to tylko „widzę to i owo, bo tak”. Dlatego też nie jest to duży minus, ale ledwie mały minusik. Niewielką wadą jest też, to w jaki sposób „czarny charakter” tłumaczy wszystko, prawie jak w Bondzie. Jakieś to nienaturalne i chciałoby się, żeby do pewnych rzeczy detektyw doszedł sam. To tyle jeśli chodzi minusy „Innych”.
Z przyjemnością stwierdzam, że powiesć Herberta niewiele straciła przy powtórnym przeczytaniu. Nadal jest bliska doskonałości. Wyróżnia się oryginalnością i absolutnie wyjątkowym, niesamowitym głównym bohaterem. Przy tym jest rasowym kryminałem, z ciekawie prowadzonym śledztwem i zagadką, której rozwiązanie okazuje się tak makabryczne, że krew ścina się w żyłach (w zagranicznych recenzjach najczęstszymi epitetami charakteryzującymi fabułę są wyrazy „disturbing” i „gruesome”).
Jakby tego mało, „Inni” jakby przy okazji poruszają głęboki temat, sprawiając, że czytelnik zadaje sobie trudne pytania, pytania, na której nie ma jednoznacznej moralnie odpowiedzi, pytania, których staramy się sobie nie zadawać. Chyba, że musimy.
No i sam finał historii zaskakuje. A przy tym to pełna akcji istna feeria makabry, ognia, wynaturzenia i zła wypływającego na wierzch z najgłębszych zakamarków ludzkiego, perwersyjnego, chorego umysłu.
Aa, zapomniałbym o najważniejszym. W fabule mamy też przepiękny wątek miłosny, a sama historia w swej esencji jest humanistyczną przypowieścią o poświęceniu. I od kupieniu. Nieźle, co?
Absolutne „must read”
autor recenzji: GoroM