Robiąc sobie „dzień azjatycki”, postanowiłem wrzucić na ruszt pozycje polecane przez znajomą blogerkę z „The Operating Table„, która ma w tej dziedzinie znacznie większe osiągnięcia niż ja… zjada takie filmy na śniadanie.
Na pierwszy ogień postanowiłem odpalić osławione dzieło Takashiego Miike, traktujące o wielkich, zmutowanych królikach z kosmosu, które postanowiły zbombardować Tokyo świątecznymi pisankami. Jaja sobie robię, to oczywiście film o zemście w stylu skośnookim!
Kakihara, pomyleniec i zwyrol uwielbiający na wymyślne sposoby katować ludzi, ma twardy orzech do zgryzienia… kokos właściwie. Jego szef, będący głową gangu zaginął w tajemniczych okolicznościach, a z jego gabinetu skradziono takie ilości banknotów, że połowa populacji miasta przez rok mogłaby zażerać się ryżem i sajgonkami.
Wkrótce wychodzi na jaw, że za zniknięciem bossa stoi niejaki Ichi, wspaniale wykorzystujący swe umiejętności walki morderca, który wpadając w szał roznosi znacznie liczniejszych od siebie wrogów na kawałki.
Gdy facet się wkurwi, to nie ma przebacz. Nie popuści nikomu i pewien jestem, że gdyby dostał w metrze ostrą zjebkę od podstarzałej paniusi z fryzurą w kształcie tortu, ta natychmiast zjednoczyłaby się ze swoimi przodkami w zaświatach.
Film ten trwa ponad dwie godziny, ale nie nudziłem się na nim ani przez chwilę. Fabuła jest wielowątkowa, jest tu kilka interesujących zwrotów akcji i czasami można nawet chrumknąć z rozbawienia, podziwiając głupawe pomysły reżysera. Do tego, widniejący na plakacie Kakihara, to wyjątkowy czubek. Przekonacie się.
Niedługo biorę się za kolejne filmy sygnowane nazwiskiem Miike, a wy, jeśli jeszcze nie widzieliście tego dzieła, to radzę jak najszybciej nadrobić zaległości.