Ten film budzi równie skrajne emocje jak pierogi z płuckami. Jedni je kochają, inni nienawidzą z różnych, mniej lub bardziej logicznych powodów. Ja osobiście pierogów z owym dziwnym składnikiem nigdy nie próbowałem, ale uwielbiam na własnej skórze przekonać się, jak to jest, gdy próbuje się nieznanego!
Mój dobry kumpel Tomir, znany z reżyserowania dziwacznych produkcji z pod znaku „płaszcza i telefonu” odradzał mi tę produkcję, która miała wzorować się na rewelacyjnym „The Thing” Carpentera. Czy miał rację? O ile zawsze szanuję jego zdanie, to tym razem tylko w niewielkiej części zgadzam się z jego zarzutami.
Jurni scenarzyści rzucają widza w mroźny, morski klimat, w którym bohaterowie przebywający na statku wpadają w nieliche tarapaty, które rozwiązać mogą jedynie wiarą w siebie oraz potężną bronią ręczną.
Wyobraźcie sobie, że znajdują oni przybysza z kosmosu zamarzniętego w bryle lodu, lecz nie jest to żaden pośledni ufok z wodogłowiem, lecz rosyjski astronauta, któremu wybitnie się nie poszczęściło.
Ciało pechowego wielbiciela Putina znika w tajemniczych okolicznościach, gdy tylko zmarzlina daje sobie spokój z utrzymaniem stałej formy, a grupkę ocalałych atakuję coś iście potwornego.
Będę z wami szczery. Pomimo, że fabuła jest pośredniej jakości i zrzynka z „Coś” jest doskonale widoczna, to klimat jest zacny, do tego stwory w większości zostały stworzone za pomocą praktycznych efektów specjalnych, a komputerowe badziewie zostało na szczęście znacznie ograniczone.
Jasne, że młode pokolenie będzie zapewne kręcić nosem na „archaiczne” efekty specjalne, ale od czasów sequela wspomnianego przeze mnie dzieła z 2011 roku nie widziałem równie fajnego wykorzystania tej techniki, a jak już nadmieniłem, całokształt jest naprawdę w porządku i miło spędza się czas przed telewizorem.