Już nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam o serialu „Good Omens”. Chyba zaczęło się od jednego zdjęcia promocyjnego, które na początku kręcenia serialu obiegło Internet. Kiedy zobaczyłam Davida Tennanta jako demona i Michaela Sheena jako anioła wiedziałam, że to będzie coś dla mnie. Potem dowiedziałam się, że serial jest nakręcony na podstawie książki napisanej wspólnie przez Neila Gaimana i Terry’ego Pratchetta. No i wtedy już zaczął się hype. Pobiegłam do biblioteki, żeby wypożyczyć książkę i zdążyć ją przeczytać przed wyjściem serialu.
Od razu się przyznam, że chociaż oczywiście znam nazwisko Pratchett nie miałam jeszcze okazji czytać żadnej jego książki. Na pewno postaram się to zmienić. Jeśli chodzi zaś o Gaimana to czytałam Amerykańskich Bogów, Nigdziebądź i chyba jeden tom Sandamana. Powiem szczerze – nie jestem wielką fanką Neila Gaimana jako pisarza, jednak w jego książkach zawsze widzę potencjał na dobrą ekranizację. Z resztą w przypadku Nigdziebądź, jak wiadomo, to serial był pierwszy a nie książka.
Książka „Good Omens” podobała mi się, ale nie powiem, żeby jakoś szczególnie mnie zachwyciła. Być może problem polega na tym, że jest ona chyba jednak skierowana do młodszych czytelników. Sama historia jest ciekawa, ale w sumie chyba dość pretekstowa. „Good Omens” w założeniu miała być parodią Omenu. Mamy tu więc małego chłopca – Antychrysta, który ma rozpocząć Apokalipsę. Niebo i Piekło podekscytowane szykują się na ostateczną wojnę. Niestety najważniejsze zadania zostają zlecone Aniołowi i Demonowi, którzy po tysiącach lat na Ziemi, spędzonych we wzajemnym towarzystwie i wśród ludzi, zbytnio się do siebie i Ziemian przywiązują. Ponadto ich kompetencje, też nie są zbyt wysokie… Zaczyna się komedia pomyłek, w której gra toczy się o istnienie świata.
Podobno charakterystyczne dla prozy Pratchetta są przypisy. W „Good Omens” również jest ich mnóstwo. Są zabawne, błyskotliwe i czasem cudownie od czapy. Zdecydowanie więc tym, co wyróżnia książkę jest jej styl. Jak w takim razie przenieś na ekran książkę, w której tak wielkie znaczenie ma jej forma a mniejsze fabuła? Otóż da się.
Amazon pokazał, że tym, co buduje dobry serial nadal jest obsada i dobry scenariusz. Efekty specjalne w „Good Omens” są na poziomie polskiego Wiedźmina. Przy rozmachu takiej Gry o Tron wygląda to strasznie biednie. Jednak fanom Doktora Who może się zakręcić łezka w oku na widok gumowatego węża – BBC też nie miało na początku rozmachu, ale gdy historia jest wciągająca to naprawdę schodzi na drugi plan. No i nie tylko historia, ale przede wszystkim aktorstwo.
Od czego tu zacząć.
David Tennant jako Szkot ma chyba już w genach zapisane, jak powinno grać się demona. Jestem wielką fanką talentu tego aktora. Ani przez moment nie zwątpiłam, że widzę demona, który za tym szelmowskim uśmiechem i ruchami Jaggera, skrywa jakąś cząstkę dobra.
Michael Sheen jest przesłodki, uroczy i taki… nierealny, dokładnie taki, jak byśmy chcieli, żeby anioł był.
Moje serce skradł jeszcze Jon Hamm. Pojadę teraz pewnie seksizmem, ale to jest aż niewiarygodne, żeby facet, który wygląda jak amant ze złotych czasów Hollywood, miał tak wielki dystans do siebie i tak ogromny talent komediowy. Uwielbiam każdy jego komediowy występ. Na szczęście w „Good Omens” znów miał szansę zabłysnąć.
Reszta obsady również nie odstaje od poziomu wyżej wymienionych panów. W zasadzie trudno mi znaleźć cokolwiek, do czego mogłabym się przyczepić w przypadku tego serialu. Cała fabuła jest bardzo wierna książce – w wielu miejscach jest w zasadzie 1:1 przeniesiona z kart powieści. W sumie tak się pewnie dzieje, kiedy autor powieści jest też producentem serialu. Jedyne co zostało zmienione to zakończenie, jednak to serialowe było świetne. Bardzo mi się podobało.
Ach i chyba wypadałoby jeszcze odnieść się do tego, na ile ten serial ma coś w ogóle wspólnego z horrorami, ale tu już chyba muszę oddać głos komentującym. Z pewnością horrory były inspiracją do tworzenia tej opowieści. Zdecydowanie jednak autorom wyszło coś więcej niż parodia. Dla mnie jest to, niestety, bardzo aktualna przypowieść o świecie znajdującym się o krok od zagłady i o tym jak interesy najsilniejszych grup przysłaniają troskę o losy wszystkich innych ludzi. Mniej pesymistycznym motywem przewodnim jest zaś przesłanie, że przyjaźń to magia… wróć! to z kucyków Pony… że przyjaźń to najsilniejsze uczucie we wszechświecie, które może zmieniać bieg wydarzeń całego świata.
Gorąco polecam „Good Omens” nie tylko fanom horrorów!
Żona Gora