Przy okazji recenzji Krwawego Lodowca wspominałem o zjawisku filmowych kopii w kinie grozy, które mogą się udać. Albo nie. I wówczas pisałem, że widziałem ostatnio dwa filmy mieszczące się w ramach tego zjawiska (no, potem mi się odkorkowało i w sumie trzy). Tym drugim jest właśnie właśnie Bornless Ones. Oszczędźcie mi powtarzania się i w ramach wstępu do tej recenzji przeczytajcie wstęp do tej recenzji: http://dobryhorror.pl/krwawy-lodowiec-blutgletscher/
Czy Bornless Ones udało się to, co (moim zdaniem) udało się Krawemu Lodowcowi? Hmmmm. Prawie.
Skopiowany materiał jest równie ikoniczny, a nawet chyba bardziej, niż ten w Blood Glacier. Oto grupa młodych ludzi przenosi się, z powodów niespecjalnie istotnych, do domku w środku lasu. Tam, po standardowych chwilach zabawy, odnajdują ślady praktykowania magii w tym domku, ze szczególnym uwzględnieniem symboli i inkantacji. Mimo, że Bornless Ones jest z 2016, więc bohaterowie powinni już znać i wziąć sobie do serca ostrzeżenie Martyego Mikalski „don’t read in latin!”, odczytują, co trzeba (a raczej nie trzeba) i domek wraz z mieszkańcami zaczynają opanowywać demony. Po czym robi się krwawa jatka. Taka w najlepszych (najgorszych) tradycjach kina klasy B, takiego VHS-owskiego.
Jak każdy szanujący się fan horroru, z chęcią przytulę każdą rozrywkową wersję Martwego Zła, która chociaż oddaje sprawiedliwość oryginałowi o tyle, że widać w niej fascynację oryginałem. Odwoływanie się do Martwego Zła jest jednak bardziej ryzykowane niż do Coś, do którego odwoływał się Krwawy Lodowiec, ze względu na to, że tych pierwszych odwołań jest znacznie więcej nich tych drugich. Domków w środku lasu, jest już tyle, jak nie przymierzając, tych drzew w lesie. Całe osiedle, a nawet metropolia domków w środku lasu.
Co się w Bornless Ones udało?
Udał się ten właśnie fajny, brudny, surowy, mroczny nastrój jaki powinien towarzyszyć produkcjom osadzonych w takich klimatach. Nie przeszkadza temu nawet widoczna niskobudżetowość. Wręcz przeciwnie-dodaje nawet pewnej autentyczności. Jednocześnie ten demoniczny klimat w końcu przeobraża się rozrywkową rzeźnię , odpowiednio krwawą. Pomysły na sceny, najpierw straszne, a potem oferujące tzw. „mięso” są niezłe, niektóre nawet zawierają pewną dawkę humoru, w tradycjach Martwego Zła (niewiele, ale zawsze).
Na tym polu film może być zadowalający.
Niestety niski budżet dodający autentyczności hmmm klimatycznej scenerii, już jednak nijak nie może być pozytywnym aspektem jeśli chodzi o obsadę. Nie wiem ile zapłacili aktorom, ale (z jednym wyjątkiem), grają bardzo źle. Do tego stopnia, że w większości kładzie to cały supsens. To niestety, z dodatkiem tego, że film jest sztampowy (w zamierzeniu, ale jak napisałem, wobec materiału częściej kopiowanego niż Coś, zatem twórcy powinni się przyłożyć jednak bardziej), potrafi zabić grozę, tych kilku nawet nieźle wymyślonych scen.
Podsumowując, mamy zatem bezczelną kopię Martwego Zła, której udało się jakoś tam przywołać szalonego i brudnego, krwawego ducha oryginału, bardziej jednak w kontekście otoczenia i pomysłów na sceny, jednak w większości kładącego supsens i grozę tych scen przez kiepskie wykonanie, głównie aktorskie.
Fani niezobowiązującej rąbanki spod znaku Evil Dead mogą z raz obejrzeć, ale fajerwerków bym się nie spodziewał. Pytanie czy to „prawie”, o którym pisałem na początku wystarczy. Jeśli przymknie się oko (albo wydłubie) na aktorstwo, to może, może…
Jako fan magii i okultyzmu mały plusik dodam za odwołanie do Goecji. Lubię takie mrugnięcia okiem, nawet drobne, do tych klimatów (jak np. trochę większe mrugnięcie do Thelemy w La Herencia Valdemar). Z chęcią zobaczyłbym jeszcze w jakiś dziele mrugnięcie na temat Johna Dee i magii oraz języka Enochaińskiego. Oh, wait. Przecież Sandman i Supernatural.