I znów przyszła pora na recenzję książki. Tym razem, dla odmiany (haha) coś ze spuścizny Grahama Mastertorna. Na dodatek będzie to ostatnia część (a może i nie?:P) z bodajże najważniejszego cyklu autorstwa Brytyjczyka- sagi Manitou. Nie jest tajemnicą, że druga jej odsłona była jedną z pierwszych książek Grahama, z którą mięliśmy do czynienia i która sprawiła, że zakochaliśmy się w prozie tego autora. Każdą kolejną część witaliśmy też z radością i przy każdej bawiliśmy się co najmniej nieźle (czasami rewelacyjnie). Z drugiej jednak strony saga z każdą kolejną częścią jednak trochę obniżała loty. No i główny zły, szaman Misquamacus przecież nie żyje. Definitywnie.
No więc szalony czarnoksiężnik może umarł, ale jego idee trwają dalej. Wcielić je w życie mają zamiar synowie Misquamacusa, a że inteligencję i przebiegłość odziedziczyli po diabolicznym tatusiu, wpadają na szatański plan. Sprzymierzają się (lekki spoiler alert) z demonami religii swoich wrogów (chrześcijan) i sprowadzają na Stany Zjednoczone oraz na cały świat śmiercionośnego wirusa nadprzyrodzonego pochodzenia. Do walki z chorobą staje jedna z najlepszych wirusologów w USA oraz (surprise surprise) nasz ukochany, starzejący się, ale zachowujący duchową młodość i beztroskę, cudownie sarkastyczny wróż Harry… Potter, wróć… oczywiście Erskine. Harry Erskine. To tak w skrócie.
Jeśli chodzi o zaprezentowaną w książce historię, o fabułę i sposób jej prowadzenia, to ma ona swoje plusy i minusy. Plusem jest fakt, że nie jest to do końca (pod pewnymi względami) całkiem typowy Masterton. Mamy tu dwóch głównych bohaterów, ich wątki prowadzone są równolegle, oba są równie ważne i równie ciekawe, a do tego równolegle się przeplatają (podwójna narracja). Jest to, z tego co kojarzę, novum w pisarstwie Brytyjczyka i w sumie nieźle uatrakcyjnia lekturę. Wątek paranormalnej pandemii, to też w sumie dość ciekawy pomysł. Tak samo jak mariaż indiańskiej religii i magii szamanów oraz elementów religii chrześcijańskiej. W teorii to świetny zabieg i na takim ogólnym poziomie fabularnym sprawdza się nieźle. Gorzej jeśli chodzi o szczegóły, ale o tym wspomnę przy minusach. Tak czy inaczej, jeśli chodzi o fabułę, jest naprawdę fajnie.
Drugą zaletą jest to, że książka jest bardzo klimatyczna. Zaryzykuję stwierdzenie, że być może to jedna z najbardziej klimatycznych powieści w całym dorobku autora. Nie mamy tu epatowania flakami, rozrywaniem na kawałki itd., dostajemy za to mroczną, posępną, niepokojącą atmosferę rodem z historii o duchach. To też nieczęsto (chociaż coraz częściej) spotykane u Masterona. Muszę przyznać, że przy niektórych scenach atmosfera jest budowana tak umiejętnie, że autentycznie miałem ciarki. Fani „makabrycznej” wersji Grahama nie muszą się jednak martwić, dostaną co prawda niewiele, ale za to mocno soczystych a nawet (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) obleśnych scen. W sumie ta cała klimatyczność przeplatana pojedynczymi „momentami” przypominała mi cykl „Rook”. To chyba też niezła rekomendacja.
No i plusem jest oczywiście sam Pan Erskine. Harry, nasz kochany Harry. Dzięki poprzednim odsłonom „Manitou” wprost pokochałem tego gościa a w „Infekcji” jest on nadal takim bohaterem, jakiego uwielbiam. Co tu dużo mówić, to jeden z moich ulubionych bohaterów w całej horrorowej literaturze.
To tyle jeśli chodzi o plusy dodatnie. czas na plusy ujemne (czyli minusy). Pierwszego i największego łatwo się domyślić z samego skrótu fabuły. Otóż, gdyby „Infekcja” była filmem, to pewnie miałaby tytuł „Manitou Dziedzictwo” (Legacy), albo „następne pokolenie” , „odrodzenie” czy jakoś podobnie bzdurnie. Na plakacie byłyby pewnie hasła typu „to nie koniec a dopiero początek” czy „dziedzictwo Misquamacusa trwa dalej”. Znacie to? Można to nazwać spokojnie syndromem „Piły”, który to syndrom przejawia się przeciąganiem serii w nieskończoność, wbrew zasadom logiki. Krótko mówiąc choć „Infekcja” jest spoko książką, to cały wątek indiańskiego dziedzictwa Misquamacusa wydaje się być wymuszony i wciśnięty na siłę, po to tylko, żeby sprzedać powieść jako kolejną z popularnego cyklu. Występ potomków złowieszczego szamana jest symboliczny a oni sami nie mają nawet krzty charyzmy swojego wspaniałego w swej nikczemności ojca. No i oczywiste jest, że takim zabiegiem można przeciągać sagę w nieskończoność. Synowie, potem wnuki, prawnuki itd. Bez sensu.
Kolejnym minusem są pewne aspekty prowadzenia historii. O ile sama podwójna narracja jest super, bo bohaterowie są fajni, o tyle Masterton opowiadając nie ustrzegł się błędów, które czasem mu się zdarzają. W powieściach Brytyjczyka często bywa tak, że pojawia się deux ex machina w postaci a to jasnowidza, a to księgi czy czegoś podobnego, co na przestrzeni jednej czy dwóch stron wyjawia całą tajemnicę, która była zakryta przed czytelnikiem przez kilkaset stron wcześniejszych. Tu tak właśnie jest. Przez dwie trzecie powieści dostajemy bardzo klimatyczne i straszne momenty, które jednak nie popychają fabuły do przodu. Historia sobie drepcze w miejscu, a gdy zbliża się do końca szast prast i finał. Wolałoby się jednak żeby zagadka rozwijała się systematycznie a tajemnica była odkrywana po kawałku. Szkoda że tak nie jest.
Mimo wspomnianych wad „Infekcja” jest całkiem przyjemną lekturą. Przede wszystkim jest mega atmosferyczna, klimatyczna i potrafiąca wywołać dreszczyk nie krwawą jatką a budowaniem odpowiedniego nastroju. W zasadzie robi to lepiej niż większość książek Mastertona. Poza tym fajne założenia fabularne, nieczęsty u Grahama sposób prowadzenia narracji oraz fajowi bohaterowie (Harry Erskine!) to też niewątpliwe zalety umilające czytanie. Bo „Infekcję” czyta się naprawdę dobrze. Wszelkie wymienione wady docierają do czytelnika w zasadzie dopiero po zakończeniu lektury (albo blisko jej końca). Rozczarować też trochę może fakt, że chociaż to niby „Manitou” to indiańskich zajawek jet jak na lekarstwo.
Myślę jednak, że na „naciąganą” siódemkę książka zasługuje.