Nie wiem jak wy, ale ja za młodu cholernie bałem się schodzić do piwnicy, podświadomie wiedząc, że ożywione trupy w żółtych ubrankach nie wypuszczą mnie, gdy już zabrnę za daleko w plątaninę korytarzy.
Waliłem po gaciach do tego stopnia, że mama musiała schodzić po mnie na podwórko, bym tylko nie musiał w samotności przechodzić koło upiornych i capiących starymi szczurami drzwi. Na szczęście minęło od tego czasu ponad dwadzieścia lat i… nic się nie zmieniło. Mama dalej po mnie schodzi.
Nie jestem oczywiście żadnym panikarzem, bo o tym, co siedzi w piwnicach i kryptach możecie dowiedzieć się z recenzowanego tu filmu.
Dziesiątki gnijących trupów, pomykających w tandetnych szmatach z lumpeksu postanowiło nagle wywlec swe tyłki z mogił i poucztować na żywych, którzy przybyli do rozległego domostwa, otoczonego lasami i polami.
Nie zrobili tego dla zgrywy czy z nudów, ale poprzez klątwę, która zaciążyła na nich przez nieostrożnego, podstarzałego badacza, kojarzącego się z Dziadkiem Mrozem. Choć truposzczaki są niemrawe, to potrafią celnie rzucać gwoździami i wymachiwać urządzeniami codziennego użytku, takimi jak kosy, by sprawniej polować na nowo przybyłych ludzi.
Ci, napaleni jak borsuki na prochach, poświęcają swój cenny czas, by chędożyć się pod gołym niebem, ale gdy miłosnym harcom szybko zaczynają towarzyszyć odgłosy agonii, ich temperament wyraźnie spada. Ludziska bunkrują się w domostwie i za pomocą dwururki oraz wrodzonych umiejętności z dziedziny survivalu, starają się wytłuc jak najwięcej maszkar, nim zostaną całkowicie otoczeni.
Choć film ma na karku prawie czterdzieści lat, jest archaiczny i schematyczny do bólu, to finalnie nie było to takie złe. Zombiaki prezentują się dosyć ciekawie (jak na tamte czasy), znajdzie się tu kilka scen gore, na przykład jedna ukazująca odgryzanego cycka i co ważne, żaden aspekt filmu nie powoduję rozstroju żołądka.
Choć wytrwałem o jednym piwku (taki był zakład), to niewiele więcej trzeba by przetrawić tę produkcję, o ile oczywiście lubicie takie starocie.