THE STORY OF RICKY
Oto więzienny film karate z prawdziwego zdarzenia. Młody Azjata, który z niewiadomych przyczyn trafia do wypoczynkowego kompleksu dla więźniów, okazuję się być wybawicielem ludzi, którzy żyją pod rządami czterech wielkich przywódców gangów.
Ricky, bo tak ma ów ziomal na imię, poszczycić się może siłą siedmiu byków, niesamowitą odpornością fizyczną oraz umiejętnością grania na liściu, nawet gdy jest zakopany żywcem. Krwi i przemocy jest tutaj sporo, choć wygląda ona cudownie tandetnie.
Skośnooki mściciel przebija pięścią ściany i wrogów, niosąc pomoc pokrzywdzonym więźniom, którzy widzą w nim swojego championa. Na jego drodze staje wspomnianych już czterech przywódców gangów, zastępca naczelnika, który w swoim sztucznym oku ukrywa miętówki oraz w końcu sam naczelnik, będący istnym wcieleniem zła.
Oglądało się to zaskakująco dobrze. Pojedynki nie są szczególnie efektowne, ale brak dobrej choreografii walk rekompensują nam absurdalne sytuacje, gumowo-plastikowe, eksplodujące części ciała oraz głupie poczucie humoru scenarzystów.
Wyłupywane oczy, rozwalane czaszki i uszkadzane kończyny są tutaj na porządku dziennym. Dane będzie wam zobaczyć także X-Ray’a, rodem z Mortal Kombat 9, próbę uduszenia delikwenta jelitami oraz wiele innych, równie ciekawych patentów.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: