Jeśli macie już dość przygłupich i irytujących bohaterów, schematycznej fabuły oraz głównego antagonisty w postaci prehistorycznego rekina, który wydostał się z głębin/lodowej pułapki wskutek zwykłego przypadku czy też ludzkiej głupoty, to mam dla was złe wieści dzieciaczki.
Przez prawie dwa lata odwlekałem seans „Dinorekina”, ponieważ czułem w moczu, że schematy zawarte w tym dziele spowodują u mnie martwicę kolan, która na kilka dni wykluczy mnie ze społeczeństwa ludzi… nie żebym miał coś przeciwko izolacji, ale co za dużo to niezdrowo.
W każdym razie, gdy w końcu wyposażyłem się artykuły pierwszej potrzeby, a piwko wesoło pieniło się w kuflu, odpaliłem film i dałem się porwać opowieści!
Jak nadmieniłem na początku recenzji, prehistoryczny rekin wydostał się z lodowca, w którym uwięziony był od milionów lat, a że w kiszkach grało mu iście potwornie, postanowił nadrobić stracony czas i rześko wyruszył na polowanie, za swe ofiary wybierając oczywiście stworzenia ciepłokrwiste.
Za ubicie maszkary bierze się kwiat amerykańskiej młodzieży, na czele z cwaniakowatym lowelasem, którego od pierwszych chwil, widz ma chęć utłuc za pomocą utwardzanego metalem krzesełka. Taki jest chłoptaś antypatyczny.
Na początku nikt nie wierzy w jego opowieści o rozprawiającym się z łodziami rekinie z rogami, ale gdy ofiar przybywa, a z życiem rozstaje się jeden z członków straży przybrzeżnej, ludziska łączą siły i chcąc nie chcąc, muszą zapolować na potworzysko.
Widzicie tu cokolwiek, czego nie byłoby w innych produkcjach o rekinach zabójcach? No właśnie. Jedynym aspektem filmu, który wybija się nieco ponad przeciętność (jak na tak niski budżet oczywiście) jest wygląd rekina.
Wygląda nieźle, ale co z tego, skoro reszta to zwykłe kopiuj/wklej, bez krztyny oryginalności? Nie ma tragedii, ale wszystkie moje kończyny pozostały na swoim miejscu, a szkoda.