No dobra, czas wreszcie zająć stanowisko w temacie nowej wersji „TO”, która święci triumfy w kinach całego świata, i która, w związku z tym, została już opisana, recenzowana i rozłożona na czynniki pierwsze zapewne pełno razy (ale nie zgłębialiśmy tematu, gdyż chcieliśmy podejść do tematu z czystą głową), ale jeszcze nie przez dobryhorror.pl!- samozwańczych ekspertów od horrorów i absolutnych fanów grozy w każdym jej kulturowym aspekcie.
Co do fabuły, to nie ma co się rozpisywać, bo każdy na pewno wie, o czym opowiada, a jeśli nie to odsyłam do naszej recenzji wersji z 1990 roku. Napiszę tylko, że wersja z 2017 nie jest stricte remakiem a po prostu kolejną adaptacją jednej z najważniejszych powieści Kinga. I chociaż w recenzji postaram się nie odnosić do innych wersji horroru z Derry, to pewnie trudno będzie tego uniknąć, ale biorąc pod uwagę fakt, o którym wspomniałem w poprzednim zdaniu, jeśli będę musiał, odnosił się będę raczej do książkowego pierwowzoru niż do obrazu z Timem Curry. Zwłaszcza, że zgodność (lub niezgodność) filmu z książkowym pierwowzorem (oraz zakres owej zgodności/niezgodności) daje w tym przypadku odpowiedź na pytanie , jakim filmem jest w istocie „TO”.
Otóż, mimo że Stephen King jest znany jako król horroru, trzeba powiedzieć, że jego książki nie są typowymi horrorami (a już na pewno nie w aspekcie typowo filmowym), a raczej powieściami grozy. A nawet obyczajowymi opowieściami grozy. Wiadomo, że takie podejście w medium literackim sprawdza się znakomicie, ale w filmie naturalnie nie musi. Jednak każdy fan Kinga, idąc na adaptację jego twórczości musi wiedzieć, na co się pisze. I mieć nadzieję, że twórcy adaptacji będą wiedzieć jak dokonać reinterpetacji i kondensacji stylistyki Kinga na potrzeby języka kina.
Ja, jako samozwańczy znawca i fan twórczości „Stasia”, stwierdzam- w filmie ta reinterpretacja i kondensacja udała się bardzo dobrze. Co dla fanów pierwowzoru będzie zaletą, zaś dla typowo filmowych pochłaniaczy horrorów zapewne wadą. Otóż „To” nie jest pod względem intensywności i filmowości grozy (jak i samej historii) typowym horrorem, takim jak dajmy na to… „Obecność” (mwahahah musiałem).W filmie mamy sporo różnych klimatów a klimaty horrorowe (w najbardziej standardowym tego słowa rozumieniu) bynajmniej nie są dominujące. Ale czy w prozie Kinga są? No właśnie. No więc mamy tu sporo (ale nie aż tak dużo jak w powieści) klimatów obyczajowych. Pokazana jest codzienność młodych bohaterów, sceny z życia szkolnego, relacje z rodzicami oraz ogólna senna atmosfera wakacji w zapadłej mieścinie. Nie jest to istotą obrazu, ale jest na tego na tyle dużo i jest na tyle mocno zarysowane, żeby zapomnieć, że ogląda się horror, ale za to dać się wciągnąć w świat przedstawiony. Nie czekamy tu na tu na jumspscera czy inne takie, po prostu pochłaniają nas przygody paczki przyjaciół. No właśnie- przygody. Bardziej niż obyczajówka, w oczy rzucają się klimaty takie trochę właśnie przygodowe. Bohaterowie toczą bitwy na kamienie, zwiedzają kanały, kąpią się w jeziorze i próbują odszukać zaginionego braciszka jednego z nich.Wielu widzom takie podejście do „horroru” może wydawać się wadą, ale nie zapominajmy, że Stephen King jest królem opowiadania i mimo, że horror u niego schodzi czasem na dalszy plan, to sama opowieść nie jest przez to mniej wciągająca. Tak jest i tutaj. Z resztą nie można zapomnieć, że gdyby zrobić z filmu „TO” horror według wszelkich hoolywoodzkich newschoolowych prawideł, byłby on wykastrowany z 90% treści pierwowzoru.Jednym słowem twórcy filmu podeszli z pokorą do materiału źródłowego i z pełnym jego zrozumieniem. Zatem wszystko się sprowadza do tego, czy ktoś lubi obfitującą w różne klimaty i rozbudowaną obyczajowo prozę Kinga. Ja uwielbiam.
Ale nie można zapomnieć, że u mistrza jest mnóstwo grozy. Czającej, się podskórnej, nienazwanej i nieokreślonej, obecnej w małomiasteczkowej atmosferze, skrytej, ale wszechobecnej, wszędzie i w każdym. Czy w filmie też tak jest? W sumie tak. Już w pierwszej scenie z klaunem widać, że będziemy mieć do czynienia z prawdziwym koszmarem. Po prostu ręka, noga, mózg na ścianie. Trochę mnie to nawet zdziwiło, gdyż miałem w pamięci bardziej subtelną i wielowymiarową wersję Pennywise’a (Tim Curry mistrz!) z wersji z 1990 roku. No i efekty CGI dodatkowo pogorszyły wrażenie. Nie mówię o grze Skarsgarda (o niej trochę później), ale o samo bardziej bezpośrednie podejście do sceny. Po seansie, kiedy już zapoznałem się z całokształtem doszedłem do wniosku, że jest w tym pewien sens. Przede wszystkim wydaje mi się to ukłonem w stronę fanów nowoczesnego horroru, a za tą tezą przemawia fakt, że sam Pennywise jest od samego początku bardziej „horrorowy”, mniej w jego zachowaniu różnych odcieni osobowości, to bardziej typowy straszak. Zagrany jednak świetnie, oryginalnie i autentycznie przerażający. W poprzedniej wersji twórcy nie tyle mogli sobie pozwolić na bardziej niejednoznacznego antagonistę (Tim Curry, gdyby chciał, potrafiłby być przerażający, nawet grając dajmy na to króliczka wielkanocnego), co wręcz, biorąc pod uwagę techniczne możliwości (a pewnie i „telewizyjny” budżet”) po prostu pewnie musieli. Cały ciężar nieokreśloności, nieskończoności i przedwieczności „Tego” spoczywał więc na barkach pana Curry, który musiał nas przekonać, że mamy do czynienia z czymś nienazwanym i z grozą z tego wynikającą. W nowej wersji potraktowano to bardziej hmm „fizycznie”, co też się nawet sprawdziło. Przede wszystkim nie mamy powtórki z rozrywki i ryzyka, że pan Skarsgard (swoją drogą świetny), nie pociągnie tematu, a dodatkowo mamy trochę nowoczesnego efekciarstwa. Ale w pozytywnym znaczeniu. Repertuar trików i zachowań (i przemian), jakie pokazuje nam Pennywise jest naprawdę zróżnicowany, dosięgający wielu aspektów i „domen” (a w kilku chwilach nawet oryginalny i ciut hmm „lovecraftowski”) i dlatego w każdym momencie możemy się spodziewać wszystkiego i odczuwać zagrożenie. W większości standardowych horrorów, nawet jeśli demon jest potężny, jego zachowania, zwykle stosują się do różnych praw i wiadomo, co może, czego nie, zaś Pennywise, zdaje się nie mieć takich ograniczeń Tak więc mimo, że teoretycznie aspekty horrowowe są tu schowane za kinem obyczajowym i przygodowym, w tle cały czas czai się uśmiechnięta groza.. Na mnie to zadziało. A już w finalnych scenach i wyglądzie leża klauna da się w pewnym stopniu odczuć tę „przedwieczność”, która w książce jest główną cechą pożeracza dzieci. Tak więc, mimo, że Pennywise jest „narysowany” grubszą kreską niż w wersji z Currym i o wiele grubszą niż w książce, jego przedstawienie całościowo odzwierciedla istotę tego, czym „to” właściwie jest. A poza tym uwspółcześnia tę postać i dodaje jej pozytywnego newschoolu. Sensowne, świadczące o rozumnym podejściu twórców, podejście. Dodatkowo jest to niejako wybrnięcie z problemu typu: „Tim Curry najlepszy i h..j!”
Osobny akapit należy poświęcić aktorstwu i ogólnie postaciom. Zacznę tych najsłabszych: dorosłych. Otóż w mojej opinii ich kreacje zostały potraktowane najbardziej pobieżnie i płasko (oczywiście względem książki). Grzechy świata dorosłych są tu całkowicie stereotypowe, a same postacie pozbawione psychologicznej głębi. Uważam jednak, że było to zło koniecznie, bo jeśli trzeba, było gdzieś rezygnować z poszerzonej psychologii, to w tym aspekcie (przecież nie u głównych bohaterów czy ich antagonisty). Niestety to uproszczenie jest widoczne i troszkę mnie zasmuciło. W filmie nie ma tego, co w książce występowało w genialnych preludiach (a miałem nadzieję, że jednak preludia się pojawią) czyli zła pożerającego serca mieszkańców Derry i powiązania go z postacią klauna . Jest natomiast zarysowany wpływ nieprzyjaznego świata, w którym muszą żyć na co dzień młodzi bohaterowie, na tych bohaterów osobowości, na ich siłę wewnętrzną i determinację. Jest to też oczywiście zbanalizowane względem powieści, ale nie aż tak, żeby raziło. Można więc powiedzieć, że plan minimum względem ukazania „dorosłych” wątków został zrealizowany. Czuć jednak sporą. skrótowość.
Co innego główni bohaterowie- dzieci. Od razu mogę napisać, że są wykreowani i zagrani REWELACYJNIE. Między postaciami jest niesamowita chemia, dialogi są świetne (i mega zabawne) a oglądając ich perypetie naprawdę można się przejąć i przeżywać „młodzieńcze” emocje. Są po prostu niesamowicie przekonywujący. Oczywiście też można odczuć pewne uproszczenie względem powieści, ale też oczywiście jest to konieczne. Nie razi ono też tak bardzo, bo jednak (prawie) każdemu bohaterowi nadano indywidualny rys i określono osobiste problemy i motywacje i zrobiono to na tyle szczegółowo, że jednak psychologii i „treści” jest wystarczająco, żeby wciągnęło. Poza tym, jak wspomniałem, chemia między postaciami jest tak duża, że traktujemy paczkę „looserów” jak jednego bohatera. Działa to tak dobrze, że uproszczenia i skróty nie rażą. No i dzieciaki są tak fajowe, że autentycznie drży się o ich los. Jednym słowem- super.
No i na koniec tańczący klaun, Pennywise No więc jest przerażający. Jest też jednak mniej wielowymiarowy względem książki, ale też względem kreacji Tima Currego, bliżej mu do potwora/demona niż do nieokreślonego, niepokojącego antagonisty. Ale czy to źle? Film jest przez to bardziej nowoczesny i bardziej horrorowy. Nie zapominajmy, że obraz jest bardzo długi a to dopiero pierwsza część, więc podbicie grozy nie tylko nie wyszłoby mu na złe, ale wręcz wyszło na dobre. Może by takie nie było gdyby nie to, że kreacja Skarsgarda jest po prostu bardzo, bardzo dobra. I oryginalna. Aktor naprawdę kradnie każdą scenę, w której występuje i potrafi wystraszyć.Bardzo dobrze, że Pennywise jest tu taki a nie inny bo: a) zadowoli fanów współczesnego horroru b) nie kopiuje Currego (którego podrobić się nie da). Podsumowując- jest naprawdę super, fanów literackiego pierwowzoru nie rozczaruje, a pozostałych widzów pewnie zachwyci.
Film „TO” w wersji 2017 mogę podsumować tylko w jeden sposób- jako adaptacja zbliża się on niemal do doskonałości a przynajmniej znajduje złoty środek między pierwowzorem a materią filmową. Skraca i upraszcza, gdzie trzeba (a raczej gdzie można), starając się zachować maksimum ducha oryginału. I uważam, że dobrze, że został podzielony na dwie części, bo jeszcze większa skrótowość mogła by owemu duchowi zaszkodzić. Jednak we wspominanym złotym środku tkwi też pewna słabość obrazu. Otóż fanów typowej kinowej grozy może on nie zadowolić, gdyż nie jest to typowy horror. To opowieść wielu klimatów (przygodowych, obyczajowych itd.), tak jak książką wielu klimatów jest pierwowzór. Standardowego horroru nie ma aż tak dużo jak pewnie niektórzy by chcieli (chociaż moim zdaniem wystarczająco). Jest za to (jak już wspomniałem) opowieść. I to wciągająca Wiadomo, że King jest mistrzem snucia historii, ale wiadomo też, że jest to snucie literackie, które na dużym ekranie, może się nie sprawdzić. Tu jednak, dzięki wspaniałym głównym bohaterom i przeżywaniu ich perypetii oraz dzięki podkręceniu (w aspekcie masakry i horroru) postaci Pennywise’a udaje się jednak wykrzesać wystarczająco „filmowości”. Z kolei ortodoksyjnych fanatyków pierwowzoru mogą odtrącić skróty i uproszczenia (niekiedy daleko idące), szczególnie w aspekcie wątków zła kryjącego się w społeczności Derry ale także trochę w samej postaci Pennywise’a. Ja osobiście wyszedłem z kina pod bardzo dużym wrażeniem i wciąż mam ochotę na powtórkę z rozrywki. Dla fanów (niekoniecznie fanatyków) Kinga jest to pozycja obowiązkowa, którą jako miłośnik pisarza oceniam na 9/10 , odejmując troszkę za brak preludiów i za wkurzające CGI. „Niefani” Kinga pewnie ocenią ten film niżej, ale tak czy tak seansem „TO” powinni być bardo usatysfakcjonowani.