Ci, którzy znają stajnię „Syfy” wiedzą, że dobrej jakości efektów specjalnych prędzej można spodziewać się po nieznanych, niezależnych twórcach niż po tej wytwórni.
Ludziska odpowiedzialni za te produkcję najwyraźniej jednak znaleźli jakich ukryty nazistowski skarb lub też sprzedali kury, gęsi i kaczki ze swoich hodowli i sypnęli groszem, ponieważ Pan Kosmacz wygląda całkiem nieźle!
Co prawda nie w każdym ujęciu, ale i tak jest spoko.
Ale od początku. Pewien radiowy wodzirej o aparycji podstarzałego muchomora organizuje imprezę rockową na małej scenie, w centrum górskiego miasteczka.
Choć miał na niej pojawić się Sting wraz z kilkoma innymi artystami, to na miejsce dotarł jedynie Alice Cooper jak zwykle wyglądając mizernie i ponuro.
Na nic zdają się protesty obrońców przyrody, ponieważ karczowanie lasów i drażnienie ich lokalnego pieszczocha (patrz tytuł) nijak mają się do olbrzymiej sumy pieniędzy, jaka zasili miasto po koncercie.
Jak można się domyślić, ostre dźwięki niezbyt przypadają do gustu potworowi, który wpada w tłum kilkudziesięciu osób (choć miało być ponoć koło 5000 luda) i masakruje część z nich.
Wokół dantejskich scen, które miały miejsce w miasteczku robi się huczek. Telewizje przyjeżdżają na miejsce rzezi, a najlepsi łowcy niedźwiedzi postanawiają zapolować na futrzasty relikt.
Ilość głupawych, wywołujących mimowolne parsknięcia scen jest pokaźna, a sam film jest pocieszny. Do tego podziwianie górskich, zimowych klimatów zawsze dobrze współgra z popijaniem zimnego piwka, prawda?