Stereotypowe postaci w filmach są jak martwe kanarki w obesranej klatce. Potrafią zepsuć przyjemne uczucie towarzyszące podziwianiu ptasiego świergolenia, nawet jeśli klatka, jak już wspomniałem, jest pokryta odchodami. Dlaczego o tym nawijam? Ponieważ nie dość, że tacy są bohaterowie tej produkcji, to na dodatek sama klatka.. to znaczy warstwa fabularna jest całkiem podobnego kroju.
Ludziska w moim otoczeniu zachwycają się tym filmem. Twierdzą, że jest niesamowicie zabawny, niesztampowy i po prostu, po ludzku wciągający. Ja nie byłem specjalnie nakręcony przed seansem, ale myślałem że po tylu pozytywnych rekomendacjach będę bawił się na nim przynajmniej nieźle i nie będę musiał w niebogłosy sadzić przysłowiowymi kurwami.
Na całe szczęście nie musiałem podduszać się zrolowanym linoleum ani ganiać z wrzaskiem za kotami by urozmaicić sobie rozrywkę, co nie znaczy, że jakoś szczególnie mi się podobało. Ale od początku.
Film ten skupia się na perypetiach młodego człeka, który czuje, że jego życie warte jest tyle co pył pokrywający rozstawioną na stole szachownicę. Po tym, jak jego matka trafia do czubków, on sam zostaje przyjęty przez krewnych, którzy są zagorzałymi katolikami, podczas gdy on uwielbia metal, długie pióra i takie tam rzeczy.
By zmienić swe życie popychadła odgrywa znaleziony kilka dni wcześniej zapis nutowy, który ma za zadanie przywołać demona. Młodziak jednak nie staje się przez to silniejszy, a jedynie sprowadza na cały świat apokalipsę, jednak jak zawsze jest w takich sytuacjach, ma on szansę na uratowanie świata.
Pamiętacie o stereotypowych bohaterach, o których mówiłem w pierwszym akapicie? No to pozwólcie że pokrótce o nich napiszę. Prócz głównej postaci mamy tutaj twardziela zawadiakę, nerda grającego w papierowe RPG, grubego zboczeńca oraz panienkę, która w końcu przekonuje się do bandy nieudaczników rzucając w kąt swego faceta idiotę.
Wszystko to niestety trąci opowieścią dla nastolatków, w której metal traktowany jest jako (co jest dla mnie ubolewające) jazgot dla niepotrafiących radzić sobie z problemami kretynów. Nawet sam „Czarny hymn” to składający się z kilku dźwięków.. eee… utwór, którego później bohaterowie nie są w stanie zapamiętać… żałosne.
Dobra, kończę się pastwić i już gadam co mi się podobało. Krew, trochę flaków i parę ataków sztucznymi penisami. Tyle!
Reszta jest tak przeciętna jak to tylko możliwe i oprócz kilku dziwacznych akcji oraz napisów początkowych niczym nie wyróżnia. Dalej nie wiecie co chcę wam przekazać? No to spójrzcie na obrazek poniżej.