Mam nadzieję, że w ten sobotni poranek wytrzeźwieliście na tyle, by wysilić mózgownice i głęboko zastanowić się nad tym co by się stało, gdyby połączyć tematykę „Mad Maxa”, „Kill Billa” oraz „M jak Miłość” w jedną całość. Jeśli nie czujecie się na siłach, pozwólcie, że was wyręczę, dobra?
W tym bardzo dziwacznym filmie drogi, pierwsze skrzypce, a właściwie pierwsza gitarę zawraca nam „Czterooki”, wędrowny muzyk i siepacz w jednym, którego celem jest Las Vegas, które po śmierci swego władcy Elvisa, czeka na nowego rock’n’rollowego imperatora.
Przemierza on pustkowia zamieszkiwane przez bandytów o wyglądzie neandertalczyków, zabójców wzorujących się na graczach w kręgle i innych dziwacznych typkach, z których każdy wygląda, jakby żywcem został wzięty z kreskówki.
Los styka go z małym chłopcem, który przyczepia się do niego niczym kleszcz do dziobaka i za nic mając podstawowe zasady społeczne, ciągnie się za nim niczym smród po gaciach… mam chyba dzień głupich porównań, także sorka.
Mały, irytujący podrostek nie jest jedynym dziwakiem, który podąża za głównym bohaterem. Otóż musicie wiedzieć, że Śmierć ubrana w dziwaczne łachy i mająca kilku tępych przydupasów zamierza objąć tron po Elvisie i zamiast rocka wprowadzić na salony Heavy Metal. By to zrobić, zabija każdego napotkanego po drodze rockmana, by w końcu zmierzyć się z okularnikiem w finale filmu.
Choć podobał mi się ogólny zarys fabularny, jak i sama koncepcja, to niestety muszę stwierdzić, że ogólnie rzecz biorąc nie trafiło to do mnie. Na pewno znajdą się tu fani takiego typu filmów, ale mnie uczciwie mówiąc irytowało to do tego stopnia, że ciężko było mi wysiedzieć do końca.
Jeśli chcecie spróbować swoich sił, nie będę was powstrzymywał, ponieważ być może przyswoicie to lepiej niż ja. A musicie wiedzieć, że seans skończyłem w stanie średnio trzeźwym.