…..a już na pewno nie na tych mainstreamowych listach. A dlaczego? A dlatego, że ludzie się nie znajo! Ale Dobry Horror się zna, dlatego teraz wam zapodamy parę tytułów, dzięki znajomości których będziecie mogli uchodzić wśród znajomych – jak my – za pseudoznawców. I gdy je polecicie, to jest szansa, że nawet w horrorowym towarzystwie usłyszycie: „o, a tego nie znałem”.
A jak się trafi jakiś cwaniaczek, że to żadne koneserstwo, to pamiętajcie: zawsze w odwodzie pozostaje zaproszenie go na wspólne oglądanie, w trakcie którego najpierw przywalicie mu koreańskim „The Butcher”, potem poprawicie „Cat Sick Blues”, a na koniec dobijecie „Begotten”.
DARK WATERS
Z wszystkich zajebistych filmów, o których nie słyszeliście, o „Dark Waters” pewnie nie słyszeliście najbardziej. Nawet w trailerach jest on reklamowany jako „najlepszy horror, o którym nikt nie słyszał” i jako „zaginione arthousowe arcydzieło”.
Ten film jest tak zaginiony, jak zaginiona jest bluźniercza wiedza o bezkształtnych bogach spoza wymiarów. Porównanie jest jak najbardziej na miejscu, albowiem „Dark Waters” jest naprawdę bluźnierczy (mordercze zakonnice) i opowiadający o pradawnych bóstwach (fabuła prezentuje się tak, jakby pisał ją sam Lovecraft). Do tego „Mroczne Wody” są sfilmowane przepięknie, w duchu ekspresjonizmu, mają świetnie prowadzoną historię, metodycznie odkrywającą przed widzem przerażającą tajemnicę i absolutnie doskonałe zakończenie z twistem, który wywali was z butów. Normalnie arcydzieło.
BLOODY REUNION aka TO SIR WITH LOVE
Film ten pokazuje nam co wyjdzie jak Azjaci wezmą na tapet najbardziej generyczny z podgatunków horrorów- slasher. Jak myślicie, co dostaniemy?
No jak to co: w pierwszej połówce pierwszorzędny thriller psychologiczny z atmosferą tak napiętą, że można ją kroić nożem i z aktorstwem takim, że klękajcie narody, zaś w drugiej, kryminał perfekcyjnie mylący tropy i shocker tak krwawy i porąbany, że nie powstydziłby się go Edward Lee. No i oczywiście zakończenie będące maksymalnym mindfuckiem. Można by nawet rzec, że tak niespodziewanym, że aż bezsensownym, ale z drugiej strony uczącym, że wszystko jest kwestią perspektywy i że każda scena ma znaczenie, no a z trzeciej strony… hej, to kino azjatyckie! Poyebane zakończenie, którego nikt by się nie spodziewał, to w nim chleb powszedni. Z resztą obojętnie jakby nie było poyebane, nie będzie bardziej niż w kolejnym asianie z tej listy…
STRANGE CIRCUS
….którym jest „Strange Circus”. Zanim jednak dojdziemy do poyebanego zakończenia, to trzeba o „Strange Circus” napisać, że jest tak nieznany, że nie tylko nie pojawia się na żadnej liście najlepszych horrorów, ani nawet na liście najlepszych azjatyckich, czy choćby japońskich (choć to naprawdę jest to top we wszystkich możliwych kategoriach), ale dodatkowo jak go jeszcze nie oglądaliście, to jest duża szansa, że go w sumie nie obejrzycie bo nie ma gdzie, nawet piracko. Jest gdzieś jeden link, ale tak super tajny, że praktycznie nieznajdowywalny, a poza tym w jakości jak największe wykopaliska darknetu nagrywane nokią 3310. Ale ja nie o tym.
„Strange Circus” jest chyba horrorem z najbardziej wstrząsającą i szokującą historią oraz finałem, które nawet na tle makabrycznie ciężkich azjatyckich klimatów bije na głowę największe hardcory (no dobra: sprawdzić czy nie „Harry Angel”). Odpuszczę sobie jakiekolwiek streszczanie atmosfery czy fabuły (po pierwsze – no po prostu się nie da, a po drugie – jest obszerna recenzja na blogu XD), ale powiedzmy, że jak pamiętacie takie kultowe tekściki jak: amfetamina – produkcja, dystrybucja, masturbacja, to „Strange Circus” to jest: azjatycka rodzina – gwałty, kazirodztwo, amputacja. A jakbym jeszcze dodał, że te trzy słowa to tylko przykrywka do przedstawienia absolutnie głębokiej historii o rozpadzie osobowości, wynikającej z traumy doświadczania przemocy, opowiedzianej przy pomocy zarówno misternej fabuły pełnej twistów, jak i absolutnej poetyki, symbolizmu i surrealizmu – to wiadomo, że mamy szczytowe osiągnięcie kina (nie tylko grozy).
LAMENT (THE WAILING)
A wiecie, co jest jeszcze azjatycką perełką, której niesłusznie nie uświadczycie na wielu listach najlepszych horrorów (no dobra, wiemy, że każdą taką listę można by zapełnić wyłącznie kinem azjatyckim but still)?
„LAMENT”.
Tutaj będzie krótko. Jak zobaczycie jakieś listy najlepszych azjatyckich horrorów, to zwykle trafiają tam jakieś Ringi, Klątwy i Dark Watersy. Jakbym ja miał układać taką listę, wyglądałaby ona zupełnie inaczej (j.w- „Strange Circus”, „Ichi The Killer”, „Shutter”). A jeśli miałbym wybrać jeden azjatycki straszak, na podstawie którego uznaję (i przekonywałbym), że z azjatyckiego kręgu kulturowego pochodzi najlepsze kino grozy (nie zapraszamy do dyskusji, bo nie ma o czym, chyba, że chcecie dyskutować z kolekcją tasaków i noży Homera), to byłby to „Lament”. A dlaczego? A dlatego, że reprezentuje WSZYSTKO, co najlepsze w azjatyckim kinie grozy, a jednocześnie nie poprowadzi was żadnymi tropami, których moglibyście się po nim spodziewać. W tym sensie ma w sobie jednocześnie w zasadzie wszystkie rodzaje azjatyckich straszaków, a mimo tego przez cały seans widz nie wie do końca, co ogląda. Jest to taki miszmasz gatunkowy, że znajdziecie tam dramat rodziny, thriller, kryminał, rural horror, azjatyckie legendy, rytuały, nawiedzenia, horror demoniczny, a nawet elementy groteski. I jak już na sam koniec w swojej elokwencji zamierzacie wysnuć jakiś wniosek i szczycić się rozwikłaniem zagadki i ogarnięciem przesłania, to choćby tak było, następuje finał, który i tak zresetuje wam mózg, serce i w ogóle wszystko na długie tygodnie. No cóż, wyżej pisałem o najlepszych finałach w historii kina grozy. Zajebiste horrorowe finały są chyba jak Tajne Śmigi Zero Przestrzenne. Jeden to „Harry Angel”, a podobno „Strange Cricus” ma drugi. To ten będzie trzeci.
REINKARNACJA
A jeśli już jesteśmy przy dalekowschodniej grozie, to dla tych fanów „asianów”, dla których „Lament” okaże się jednak zbyt „azjatycki” i bliżej im właśnie do „The Ring” czy „The Grudge” mamy film, który ma wszystkie cechy tego bardziej mainstreamowego azjatyckiego kina.
„Reinkarnacja” (dzieło notabene od twórców „The Grudge”) oferuje mnóstwo malowniczych i różnorodnych scen grozy, mroczną tajemnicę, nawiedzone miejsce, mściwe duchy, creepy lalki, zaskakujące i mrożące krew w żyłach zakończenie oraz rozbudowaną i angażującą fabułę. Historia opowiedziana w filmie, inspirowana mocno „Lśnieniem”, jest naprawdę smakowita, rozbudowana, pomysłowa i mimo znanych koneserom „asianów” tonów, oryginalna (wykorzystuje np. zabawy czasem). Krótko mówiąc „Reinkarnacja” ma wszystko to, za co kochamy takie filmy jak „Krąg”, „Shutter”, „Klątwa” czy „Fatal Frame” a pod względem fabuły być może nawet je przewyższa. I choć to film wiele mniej znany niż wymienione dzieła, to naszym zdaniem pod względem jakości im dorównuje.
BlOODY HELL (ALE MIAZGA)
A jeśli mowa o slasherach, to na tej liście musimy uwzględnić kolejny film z tego gatunku ze słowem „Bloody” w tytule, czyli „Bloody Hell”. Ściślej rzecz biorąc, to jest to pastisz slasherów. Tylko, że nie taki spod znaku głupawej parodii a raczej dyskretnej zabawy konwencją.
Ogląda się to teoretycznie niczym zwykły horror, ale poczucie uczestnictwa w dobrej zabawie nie opuszcza nas przez cały seans a banan z twarzy nie schodzi nawet na sekundę. Należy też dodać, że fabuła jest prowadzona bardzo sprytnie i wciąga bez reszty. No i ten główny bohater! O essu! Jak on jest niesamowicie, cudownie wymyślony, napisany i zagrany. Jeden z najlepszych protagonistów horrorów like ever (i nawet nie zapraszamy do dyskusji!). „Ale Miazga” to idealny na odstresowanie „feel good movie” o rodzince morderczych kanibali (hahaha). Absolutnie re-oglądalne dzieło. Bawi za pierwszym, drugim i dziesiątym razem.
DZIEŃ BESTII (DIA DE LA BESTIA)
Żadne zestawienie horrorów nieznanych a wybitnych nie ma naszym zdaniem prawa bytu bez jakiegoś dzieła Alexa de la Iglesi. Problem tylko w tym, że w zasadzie każdy z jego obrazów pasowałoby do takiej listy. Wybitny jest „Hiszpański cyrk”, genialne jest „Gniazdo ryjówek” (choć tu Iglesia był „jedynie” producentem), cudowne jest „Witching and bitching”. Żeby więc rozwiązać problem z wyborem, zdecydowaliśmy się na pierwszy horror tego autora, z którym mieliśmy do czynienia – kapitalny „Dzień bestii”.
Film ten nie jest w zasadzie typowym horrorem. Raczej horrorem z elementami komedii. Albo komedią z elementami horroru. Trudno powiedzieć, albowiem film ma ton i atmosferę jedyną w swoim rodzaju. A w zasadzie w charakterystycznym, wyjątkowym stylu jego autora. „Dzień bestii” jest dziełem niesamowicie inteligentnym. Już sam fakt, że głównymi postaciami są tu: fajtłapowaty ksiądz, telewizyjny kaznodzieja szarlatan i „wanna be” satanista pracujący w sklepie z blackmetalowymi winylami, to pomysł tak bardzo z puli „pomysłów, na które nikt nie wpadł bo są za genialne”, że ja nawet nie… A jak powiem jeszcze, że to trio próbuje powstrzymać przyjście na świat szatana, to możecie sobie wyobrazić co się w filmie dzieje. Albo nie. Nie możecie. Uwierzcie mi. „Dzień bestii” to naprawdę wyjątkowe dzieło. Skrzące się dowcipem, ale jednocześnie poważne. Takie, gdzie różne klimaty są wymieszane idealnie, z aptekarską wręcz precyzją. Z przemyślanym, niejednoznacznym zakończeniem, w którym każda z możliwych interpretacji jest hmmm… piękna na swój sposób. „Dia de la bestia” to w sumie świetny przykład autorskiego stylu jego twórcy. Stylu, którego chyba próżno szukać gdzie indziej.
CIGARETTE BURNS
Tym razem zaczniemy od pytania. Kto jest najważniejszym/najlepszym reżyserem horrorów? Nie Wes Craven, nie Romero, nie Sam Raimi, nie Dario Argento i na pewno nie James Wan.
Odpowiedź jest jedna. Carpenter. A „Cigarette Burns” to doskonały przykład pokazujący dlaczego.
„Cigarette Burns” to na tej liście specyficzny przypadek, bo jest to jeden z odcinków serialowej antologii „Mistrzowie Horroru”. Teoretycznie nie pasuje do listy filmów, ale „Cigarette Burns” jest tak genialne, że nie liczą się żadne ograniczenia i trzeba po prostu wprost to powiedzieć – jakakolwiek lista genialnych horrorów bez tego dzieła jest, jak to się mówi w Internetach, inwalidą. Nie będę się tu rozpisywał za wiele, ale powiem, że jest to jeden z najbardziej mrocznych i najbardziej pełnych szaleństwa horrorów jak w życiu widziałem.
I uwaga: jest to jedno z lepszych dzieł Carpentera a facet ma przecież na koncie takie rzeczy jak The Thing czy Halloween. Także tego. I na koniec znów pytanie: po czym poznać prawdziwego konesera horrorów? Po tym, że na pytanie o najstraszniejszy horror odpowiada – „La Fin Absolue du Monde”.
TYGRYSY SIĘ NIE BOJĄ
A teraz film, co do którego, odkąd go tylko obejrzałem, jak tylko ktoś mnie pyta, jaki dobry horror ostatnio obejrzałem albo co polecam, no to totalnie zawsze i wszędzie odpowiadam i wciskam: „Tygrysy się nie boją!”. I robię to z ekspresją godną leonidasowego THIS IS SPARTA!
No i już klika razy, w odpowiedzi na moją polecajkę usłyszałem właśnie: o, a tego nie znam. Nie będę się rozpisywał, bo popełniłem na ten temat obszerną recenzję, ale jakbym miał znaleźć jakieś jedno obrazowe porównanie/bon mot, na temat co takiego dobrego jest w „Tygrysy się nie boją”, powiedziałbym, że jest to najpiękniejszy, najbardziej magiczny horror, jaki kiedykolwiek nakręcono. Absolutnie wzruszająca i wstrząsająca baśń o rozpaczliwej obronie złamanej niewinności, z bardzo ważnym przesłaniem społecznym. Jest to obraz tak samo mroczny, jak i piękny. I robi coś, o czym nie wiedziałem, że jest w ogóle możliwe. Jednocześnie chwyta za gardło i za serce.
SAUNA
A na koniec chyba najbardziej jaskrawy przykład tego, co w tytule i film najbardziej pasujący do postawionej w tytule tezy (sami jesteśmy tego przykładem, bo zanim obejrzałem ten film, to nic o nic nie słyszałem a po seansie miałem takie: wtf, dlaczego się o tym nie pisze, przecież to jest 10/10).
Wiemy, że wszyscy lubicie skandynawskie horrory. I wiem, też, że jak się rzuci w eter hasło o dobrych skandynawskich horrorach, to w 99,334% przypadków padną takie tytułu jak „Pozwól mi wejść” „Hotel zła”, „Midsommar”, czy nawet „What we become”. A chcecie tak jak my należeć do tych 0,666% przypadków? To jak ktoś zacznie wymieniać ulubione skandynawskie horrory, rzućcie: a gdzie „Sauna”, ja się pytam? Jeśli was skierują do najbliższego Spa, to możecie poczuć się elitarnie i odpowiedzieć: ziomek, „Sauna” to genialny fiński horror o traumie doświadczeń wojennych horrorze wyrzutów sumienia, wykorzystujący najmroczniejsze symbole fińskiego folkloru! A poważnie: to przygnębiająca, mądra, mroczna, poetycka historia z absolutnie niepowtarzalnym klimatem.
autorzy: GoroA i GoroM