Znów muszę się z czegoś zwierzyć. Mimo, iż często trąbię, że jestem fanem wyrafinowanego azjatyckiego kina grozy oraz tego nurtu, który ignoranccy krytycy z New Yorku (czy innego Los Angeles) nazywają „elewated horrorem”, to tak naprawdę jest jeszcze jeden typ horrorów, który lubię równie bardzo. A nawet nie lubię, tylko go potrzebuję. Mówię tu o lekkich, pozornie banalnych „straszakach”, które jednak bywają w na swój sposób bezpretensjonalne, są okraszone dyskretnym humorem i w fajny sposób wykorzystują znajome zagrywki a przy tym pozostają rasowym dreszczowcem (klejnotem takiego kina jest oczywiście WYBITNE „Bloody Hell”). Dlaczego to zwierzenie? Ano dlatego że ostatnio trafiło mi się coś, co pasuje do tej charakterystyki: teen horror pod tytułem „Zabijasz mnie”.
Fabuła jest oczywiście prosta i banalna, co nie znaczy, że nie przyjemna. Całkiem przeciętna licealistka pragnąca dostać się do wymarzonego collegeu, próbuje namówić bannanowego kolegę z klasy, aby ten poprosił swojego ojca kongresmena (czy tam senatora) o pociągnięcie za odpowiednie sznurki, dzięki czemu nasza bohaterka spełni swe marzenie. Gdy dzieciak banan się nie zgadza, Eden (tak nazywa się nasza heroina), wbija na imprezę którą ów dzieciak organizuje i dalej wierci mu dziurę w brzuchu. Niestety znajduje też telefon jednego ze znajomych gospodarza a na nim pewne nagranie. A skoro wiadomo, że dzieciaki amerykańskich polityków i ich najbliżsi znajomi miewają pomysły, przy których typowe zagrywki patostreamerów są jak kumbaya na ukullelle w wykonaniu tybetańskich mnichów, to można się spodziewać, że ilość g…wna, które wleci w wentylator, będzie jak przy awarii Czajki.
Historia, choć prosta (a może właśnie dlatego), angażuje. Bo jest wiarygodna. Naprawdę ma się wrażenie, że ogląda się coś, co naprawdę mogłoby się zdarzyć. Nie ma tu karkołomnych i niewiarygodnych zwrotów akcji, tylko dwie grupy ludzi przyparte do muru. W sytuacji, w której żadna strona nie ma nawet jak ustąpić pola. W sytuacji bez wyjścia. Eden świadoma tego co zobaczyła na telefonie, wie, że musi coś z tym zrobić, a jej adwersarze wiedzą, że nie mogą jej na to pozwolić. I chociaż nikt nie chce eskalacji, to w tym psychologicznym klinczu jest ona nieunikniona a nawet zwykłe poszukiwanie ładowarki do telefonu ogląda się niczym rasowy dreszczowiec.
Pomaga w tym aktorstwo odtwórców głównych ról. O ile kreacje większości postaci nie powalają, o tyle McKaley Miller jako Eden i Brice Anthony Heller jako bananowy synalek kongresmana Barret wymiatają!
Eden to w ogóle fajna babka i pewien powiew świeżości w skostniałym archetypie „final girl”. Nie jest to seksbomba, ale też nie szara nieśmiała myszka, która pod wpływem wydarzeń przechodzi przemianę w heroinę. Nie, Eden jest silna, pewna siebie i zdecydowana od samego początku. Wie czego chce i nie da sobie w kaszę dmuchać. Bywa bezczelna i uparta, ale nie waha się robić tego co słuszne a przy tym jest kobietą czynu. Naprawdę świetnie się ogląda jej poczynania i konfrontację Barretem. Chłopak banan z kolei wykreowany jest na granicy kiczu i przerysowania, ale nigdy jej nie przekracza, przynajmniej nie na tyle, żeby wypaść sztucznie. Jest przez to na równi demoniczny i zabawny, co doskonale pasuje do konwencji filmu.
Ale żeby nie było, że tylko słodzę, film świetny w pierwszej połowie, w drugiej traci tempo. Pierwsze spotkanie Eden i jej ojca z rodzicami Barretta, choć ciekawe psychologicznie i nakreślające interesujący dylemat moralny, wypada średnio, a przynajmniej słabiej niż by z pewnością mogło. A już szczególnie rozczarowująca jest końcówka. Za szybka, za krótka, pozbawiona dynamiki. I nie oferuje masakry, na którą pewnie większość widzów zachęconych pierwszą trzymającą w napięciu połową filmu czekało.
„Zabijasz mnie” doskwierają też pewne braki warsztatowe. Nie będę wymieniał wszystkich, ale oprócz wspomnianego braku dynamiki w końcówce (także w sensie realizacyjnym), rozczarowało mnie na przykład to w jaki sposób pokazana jest „domówka”, na którą wkręciła się Eden. Jakoś tak bezjajecznie. Zero hałasu, śmiechów, harmidru a nawet muzyki! Miałem wrażenie, że oglądam stypę a nie “nielegalną” imprę w domu syna kongresmena! Niby to drobnostka, ale takich drobnostek było sporo. Miałem wrażenie, że o ile twórcy mają niezłą historię i nawet wiedzą jak ją opowiedzieć, to nie za bardzo umieją ją pokazać. Trochę to z rytmu wybijało
Mimo wspomnianych wad „You’re killing me” okazało się całkiem przyjemnym seansem. Historia angażuje, trzyma w napięciu i choć nie pozbawiona miejscami lżejszego tonu, tak naprawdę jest solidnym dreszczowcem. Dodatkowo role złola (Barretta) i głównej bohaterki Eden są palce lizać. Osobiście „Zabijasz mnie” mi podeszło. I pewnie nie tylko mi.
Ocena: 6/10
autor: GoroM