Jak już pewnie wiecie, obejrzeliśmy najgorętszy tytuł ostatnich tygodni, czyli „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, z Julią „Piękna i długa reklama aparatu” Wieniawą (a.k.a. Jaki kraj, taka Jamie Lee Curtis). Jak pewnie zauważyliście, zdania na temat tego filmu są podzielone, jak kibicowska Łódź ulicą Limanowskiego.
Pewnie już nawet wiecie, co mniej więcej na temat tego filmu myślimy, bo wrzuciliśmy krótką zajawkę na naszego fanpage’a na fb. Obiecaliśmy jednak pełniejszą recenzję, nie wyczerpaliśmy jeszcze swoich 666 groszy, mamy chyba jeszcze w tym temacie coś do powiedzenia.
Ponadto w takich tematach, w których najtęższe mózgi grozowej blogosfery spierają się na temat, czy jest dobrze czy niedobrze i czy może będą, ot tak, choćby sadzić marchew, zawsze staramy się być jak Hrabia Dracula Wampir Bez Zębów i mieć ostatnie słowo (Fushta!). Najwyraźniej już każdy powiedział to, co wiedział, no to najwyższa pora, żeby teraz trzy razy wysłuchał dobrze mnie. Może na końcu zgodzimy się ze sobą i będzie nadal tak jak jest.
Jak pewnie większość z Was zauważyła, „Wszyscy moim przyjaciele nie żyją”, to jest bardzo ciekawy przypadek filmu, po którym jedni jadą, że dno, a inni chwalą, że perełka, i jedni i drudzy…..mają rację.
Jedni mówią, że to rewelacyjne kino gatunkowe, w stylu tym, którego się jeszcze u nas dotąd nie kręciło (American Pie, Kac Vegas- oczywiście raczej w kategorii czarnej komedii), a inni, że nieudolna parodia kina gatunkowego, w stylu tym, którego się jeszcze u nas dotąd nie kręciło (American Pie, Kac Vegas- oczywiście raczej w kategorii czarnej komedii).
Niektórzy piszą, że zrobiono to tak jak trzeba, a nawet lepiej, z wieloma mrugnięciami okiem do widza i innymi meta zabiegami, inni zaś tłumaczą dlaczego sikanie do basenu w Kac Vegas śmieszy, a podobne żarty w polskim kinie już nie (coś tam chodziło o zawartość cebuli).
Jedni piszą, że jak komuś taki humor przeszkadza w polskim filmie, to kwestia kompleksów wobec, jakże, ach jakże wysublimowanego kraju, który wybrał bucowatą gwiazdę Reality Show na prezydenta, inni, że po prostu twórcy nic z konwencji nie zrozumieli.
Ponieważ zasadniczo jesteśmy przedsiębiorcami na małą skalę, a.k.a łajdakami-oportunistami, powinniśmy przyłączyć się w całości do jednego ze stanowisk. Postanowiliśmy jednak zająć takie trochę trzecie, w stylu tzw. Trzeciej Prawdy Tischnerowskiej.
Zacząć należy od tego, że „Wszyscy moim przyjaciele nie żyją”, to przykład kina gatunkowego tego gatunku, którego nazwy nie znamy (nie wiemy nawet czy jakąś ma), ale który na pewno wszyscy znają, do którego należą te wszystkie głupkowate komedie o nastolatkach, imprezach albo nastolatkach na imprezach. Jest to gatunek typowo amerykański, w sumie to nawet nie wiem czy w ogóle się go kręci, przynajmniej w tym najczystszym stylu, gdzie indziej. Wiadomo Murica to kraj trudno porównywalny z jakimkolwiek innym, zatem pewnie i typowo amerykańskie produkty, nasiąknięte tamtą kulturą mogą być trudno podrabialne, w szczególności mając na uwadze naprawdę „specyficzną specyfikę” imprezowej kultury tamtejszej młodzieży, choćby tej trochę starszej. Nasi już tego próbowali i w Kac Wawa i pewnie w jakichś innych Wyjazdach Integracyjnych i wszyscy wiemy, co z tego wyszło.
Z tego powodu niektórzy piszą, że znów wyszła kiepska podróbka, o której trudno nawet napisać, że „jak na garbatego to całkiem prosty” albo, że jest to „polskie (tu wpisz nazwę komedii z tego gatunku)”, a jak wiadomo „jaki kraj, takie (tu wpisz nazwę komedii z tego gatunku)”.
No cóż, z tym……no nie zgadzamy się.
Zauważyć należy, że sam ten gatunek ma swoje lepsze i gorsze momenty. Jedne filmy go reprezentujące, ze względu na gust, mogą się podobać bardziej, inne mniej. Sami świetnie bawiliśmy się na „Road trip”, niespecjalnie na „Eurotrip”, bardzo umiarkowanie na „Kac Vegas”, (a to i tak raczej tylko na pierwszym) i kompletnie nie rozumiemy fenomenu „American Pie” (tak, wiemy, matka Stifflera, ale to są raczej zalety dla gustów celujących w zupełnie innych rodzaj kina gatunkowego), no może z wyjątkiem „czwórki”, ale to nie było typowe „American Pie”, tylko bardziej „Reunion movie”, które bardzo lubimy. Uwielbiamy za to „How High” i „To nie jest kolejna głupia komedia dla kretynów”, która, wbrew tytułowi, jest kolejną głupią komedią dla kretynów (tak, wiemy, jak świadczy, o nas to, że nam się podobała XD).
Zatem, to czy w tym gatunku film jest lepszy czy gorszy, nie determinuje jeszcze tego, czy udało się go w tym gatunku zrobić.
W naszej ocenie, jak najbardziej udało się zrobić film w tym gatunku. „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” jest jego nie tylko rasowym i soczystym przedstawicielem, ale może nawet czymś trochę więcej. O tym jednak za chwilę.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, ma wszystko to co mieć powinien taki film: młodzież, imprezę, humor w klimacie (na razie zostawmy z boku jego poziom), odpowiednie tempo akcji i cały zestaw sytuacji i pomyłek (tu raczej: wypadków), które prowadzą do zamieszania (tu raczej: masakry). Zestaw cech jest wręcz podręcznikowym przykładem zestawu tego gatunku, wręcz jest to samo jego mięso. I to podwójna baranina na grubym i ostry.
No chyba, że ktoś apriori („apriori” oznacza tyle, że jesteśmy pretensjonalni) wyklucza, że Polacy mogą nakręcić film w tak ściśle amerykańskim gatunku. Tu jednak sedno zarzutu prowadziłoby do sprzeczności. Z jednej strony czytałem zarzuty, że „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” na siłę stara się być za bardzo amerykańskie. Z drugiej, że wrzucanie polskich akcentów tylko dodaje żenady, bo nie da się tak amerykańskiego kina robić po polsku- takie próby kończą się zazwyczaj jakiś Futrem z misia. I w ogóle Lubaszenko skończył się na Kill’em, all, wróć, na Chłopakach nie plączą. I to wtedy, gdy lata 90 już zaczynały być za bardzo 90. Dlaczego te zarzuty, są jak wyrażenie „pojechać na koniki”, czyli „no przecież to bez sensu”, również za chwilę.
A czy w tym gatunku to film dobry? Czy jest to przysłowiowe „cudze chwalicie swego nie znacie”, czy też wyszła kolejna „Kac Wawa”, pokazująca, że Polacy nie umio w te specyficzne amerykańskie klimaty? Czy jest to piękna, inteligenta i świadoma zabawa z regułami kina gatunkowego, czy też zaczerpnięcie wyłącznie z największych wad tego typu filmów, co sprawia, że produkcja jest niestrawna i cringowa. Może za mało wina wypiliśmy z koleżankami z filmoznawstwa, ale nieszczególnie widzimy te zniuansowane różnice poziomu humoru między „Wszyscy moim przyjaciele nie żyją”, a typowymi (a nawet najlepszymi) produkcjami z tego gatunku.
Czy Jezus na grzybkach, dowcip ze szczotką, udawany stosunek homoseksualny, czy co tam jeszcze, jest czymś jakościowo gorszym niż wiadome użycie szarlotki, odlewanie się do basenu, biegunka Fincha, czy odkopanie zwłok prezydenta USA, po to żeby wyjarać jego palec? Jeśli widzicie jakąś jakościową różnice, to nie wiem, może piliście więcej win z przyjaciółmi z filmoznawstwa, oświećcie nas. Gdzie jest ta różnica. I jak wypić tyle wina i mieć jeszcze siłę na oglądanie czegokolwiek.
No i cringe, na który wszyscy tak narzekają. Cringe, jak można zauważyć po wymienionych powyżej dowcipach, jest wpisany w istotę tego gatunku. I tu ponownie: nie zauważyliśmy, aby jego poziom był wyższy lub niższy.
W ogóle zwrócimy uwagę na jedno. Ten gatunek z definicji jest gatunkiem złym, jeśli mielibyśmy przykładać do niego miarę poziomu, zwłaszcza dowcipu. W jakimś sensie, każdy taki film, to jest „kolejna głupia komedia dla kretynów”.
Dlaczego uważamy, że „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” jest czymś więcej?
Przede wszystkim film jest bardzo dobrze, a nawet w realiach gatunku, rewelacyjnie zrobiony. Akcja jest wartka, w szalonym tempie, wręcz „teledyskowym”, co idealnie pasuje do klimatu imprezy i całej tej teledyskowej młodzieży. Towarzyszy temu świetna muzyka (rewelacyjna, serio) i całość po prostu wciąga jak…..właśnie taka impreza, która wciąga, wiruje a na koniec rzuca o ścianę. W tej całej podkręconej szaleńczej akcji wygłup goni wygłup, dowcip goni dowcip, masakra i gore, gonią masakrę i gore, wszystko jak na torze wyścigowym, w którym bandy są dodatkiem do nabijania dodatkowych punktów, oczywiście za kaskaderskie ewolucje z gatunków jeżdżenia po takiej bandzie.
Co więcej, w całym tym pędzie i zdarzeniach dziejących się szybko i jednocześnie, wszystko mimo tego doskonale się zazębia, kiedy jedna drama jest źródłem drugiej, przy czym obydwie pierwsze ostatecznie przeplatają się z tą trzecią, która aktualnie dzieje się w innej części imprezy. Wiecie, w pewnym momencie każda impreza ma taki etap, kiedy jedna ekipa ląduje w kuchni, druga na tarasie, a i tak ostatecznie, jak pójdzie na ostro, wszyscy wylądują jednocześnie w łazience. Been there, done that, i tak, wiem, że wy też wiecie.
Aktorstwo jest dobre, a w niektórych przypadkach (Jordan-Bogdan, czy Monika Krzywkowska grają naszą swojską mamę Stifflera) nawet bardzo dobre. Widać rewelacyjne oko reżysera w doborze i prowadzeniu aktorów. Oczywiście, gdy piszę bardzo dobre, to nie chodzi o rolę Nicholsona w „Ludziach honoru”, ale takie role , które idealnie oddają te typy imprezowiczów, jakie można spotkać na tego typu imprezach.
Tak dobre formalne nakręcenie filmu w klimatach imprezowej komedii młodzieżowej i to jeszcze czarnej, co jest już naprawdę swoistym novum, dość jednoznacznie może służyć odparciu zarzutu wtórności wobec amerykańskich produkcji.
Co więcej, w naszej opinii, świadczy też o tym, że twórcy doskonale wiedzieli co robią i wszystko tu jest świadome. W szczególności przerysowanie i „przecringowanie”, w tym dialogów, nawet w stosunku do reguł gatunku. Jest to dość jasne powiedzenie, czegoś w stylu „myślicie, że widzieliście kino w tym gatunku to zobaczcie to!” Zgodnie z tym zamierzeniem „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, jest jednocześnie bardzo „hamerykańskie”, co się tej produkcji zarzuca, a jednocześnie „cebulacko-cringowe” w rodzaju polskich komedii, co się tej produkcji zarzuca. Mamy tu zatem młodzież i imprezę typowo amerykańską, a z drugiej strony takie „nasze akcenty”, jak dwie siostry typu „Godlewskie”. I fakt, że oba elementy występują jednocześnie, podkreśla właśnie samoświadomość twórców tego filmu. Bo jak się przypatrzyć to wcale nie jest „młodzież i impreza amerykańska” tylko taka, co chce za nią uchodzić i te „nasze” elementy są właśnie również wybrane tak, że są „nasze” właśnie przez to, że są jakąś tam parodią tego, co chcą naśladować (jak właśnie rzeczony siostry G).
Uważamy zatem, że faktycznie, konwencja tu jest w pewnym sensie karykaturą, tej- już przecież samej karykaturalnej u podstaw- konwencji amerykańskiej, ale uważamy, że to….było celowe! Co nam twórcy mówią tym misiem? Jeśli bawią was żarty z szarlotką, to powinny bawić was żarty ze szczotką (kurde, z takimi rymami zostaniemy nowym Taco Hemingwayem), a jeśli was nie bawią żarty ze szczotką a z szarlotką tak…….to z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie! To znaczy z tego, że was to bawi, a jeśli to taki niski humor, to sami wicie rozumicie jak to o was świadczy (boshe, ale pojechaliśmy głęboko, może to i naciągana teoria, ale musimy się jakoś wytłumaczyć przed lustrem, że dobrze się na tym bawiliśmy, więc szukamy 666 dna). To również przemawia za pozytywną oceną tego filmu. Do czego to doszło, nie dość, że już parę razy zgodziliśmy się z opiniami Galerii Horroru, to teraz z Karoliną Korwin Piotrowską (kto następny? Doda? Edyta Górniak?).
I mamy jeszcze jeden argument dla przyłączenia się do pozytywnych recenzji, który jednocześnie pokazuje, że jest to trochę „sami z siebie”. Znaczna część negatywnych recenzji powołuje argument, że to jest taka zupełnie pusta amerykanizacja, że nie ma nawet pozornego związku z kulturą naszej młodzieży, że kto się tu bawi w takich domach, do takiej muzyki, pije z takich kubków i w ogóle giwery na imprezie?? My jesteśmy wyznawcami filozofii, że nie uważamy, że naszym chłopakom brakuje luzu, a naszym MILFom seksapilu. A na takich i to w zasadzie dokładnie takich imprezach, to się bawiliśmy, co drugi tydzień. A to było 15 lat temu!!! Nie wiem, na jakie chodzili autorzy negatywnych recenzji, ale u nas to było do tego stopnia, że jak GoroM napisał „koniecznie musisz to obejrzeć! Totalnie impreza na Smulsku!”, to mu odpisałem „Już obejrzałem! Totalnie nawet wiem która!”. Wszystko nam się co do zasady zgadzało (my zazwyczaj byliśmy tym metalem szukającym gitary albo nawet keyboardu!). No można powiedzieć z tą różnicą, że giwer nie było, ale tu też z jednym wyjątkiem. Z takim, gdzie były (pozdro Sylwester na Choćkach!). I że co, że np. teksty są sztuczne i przerysowane, np. dialog o porównaniu związków do pizzy? Niech pierwszy rzuci butelką po whisky z Biedronki, kto na imprezach w późnym liceum/ wczesnych studiach nie pierdzielił tak bez sensu. Główne wspomnienie z imprez z tamtych czasów, to oprócz podziału na kuchnię i taras, to to, że ktoś pierdzielił do rana, masakrycznie bez sensu. Także jak ktoś zaczyna, że nie ma takich imprez, to sorry Jarek, pier****z, po prostu cię tam nie było. Rozumiemy, że to mogą nie być doświadczenia wszystkich. No, ale nie byliśmy nigdy ze środowisk ani gangsterskich, ani nowobogackich (starobogackich z resztą też nie), a jednak. Chociaż z drugiej strony, Retkinia was crazy in the 2000’.
Z trzeciej strony, nigdy nam nie przyszło do głowy wyciągać tych giwer z sejfów. No, ale też nigdy nie przyszło nam do głowy wykorzystać szarlotki do czegoś innego niż jedzenia. Także tego.
No dobra, GoroM dopatrzył się jednej nieścisłości imprezowej. Kubki powinny być białe.