Trans śmierci Grahama Mastertona to jednocześnie książka bardzo w stylu Grahama Mastertona i bardzo nie w jego stylu. To dodatkowo taki przypadek, gdzie mamy tak ze 150% Mastertona w Mastertonie, co mimo to paradoksalnie oznacza jego mniejsze natężenie niż w 100% (jednostka jeden Masterton- powiedzmy, że osadzona gdzieś w okolicach „Wyklętego” albo „Manitou”), a przy tym jakościowo oznacza twór lepszy niż wszystkie te pozycje, gdzie Masterton dąży do 1, przy założeniu, że na funkcji czasu jesteśmy w okresie przekraczającym tak z powiedzmy 10 pozycji tego autora. Skomplikowana matematyka? Spróbuję wyjaśnić.
Może jednak najpierw o fabule. Bohater powieści Randolph Clare prowadzący pewne biznesy, zachodzi komuś za skórę, co się kończy bardzo krwawo dla całej jego rodziny. Jedyną szansą na odnalezienie odpowiedzi na pytania z tym związane, a może nawet odnalezienie sprawiedliwości jest mityczny, tytułowy trans śmierci, ceremonia pozwalająca przenieść się „na drugą stronę”, do świata zmarłych. Żeby jednak skorzystać z dobrodziejstw tej ścieżki Randolph musi się udać do samego serca wierzeń, których trans jest częścią- na Bali- i tam skorzystać z pomocy (a jakże) jednego z ostatnich adeptów-medium transu śmierci. Oczywiście nic tu nie jest za darmo bo po przekroczeniu pewnej granicy, jest gorzej niż w Hamlecie, a nawet niż byłoby w sequelu- Hamlet 2- Powrót Duńczyka (gdyby został napisany).
Ta prosta fabuła staje się doskonałym pretekstem dla szybkiej przebieżki przez motywy charakterystyczne dla Grahama Mastertona. Mamy tu mitologię i wierzenia z określonego kręgu kulturowego (30%), demona wyjętego z tych wierzeń (30%), medium (15%), trochę naturalistycznej, „ludzkiej” przemocy (20%), kryminał (20%), aspekt dramatyczno rodzinny z zemstą w tle (5%), bohatera przechodzącego przyspieszony kurs wdrożenia ze świata przyziemnego do sfery magii i zjawisk nadprzyrodzonych (30%). Tak właśnie uzyskujemy 150%, przy czym żaden z aspektów nie uzyskuje wyraźnej przewagi. Niby jest demon, ale nie on jest przeciwnikiem bohatera. Niby jest mitologia, ale nie ona jest osią opowieści, a jedynie narzędziem do określonych rozrachunków. Niby jest medium, ale kontakt z nim nie jest cudownym punktem zwrotnym książki, w którym wszystko się wyjaśnia i już wiadomo, że koniec końców bohater wespół z nowo poznanym szamanem/kapłanem/prorokiem/czarownika/medium czy czym tam jeszcze ostatecznie zatriumfują.
Dzięki temu autor unika pułapki, w którą sam się wpędził sprowadzającej się do tego, że po każdej kolejne książce możemy się spodziewać, że na drodze sceptycznego bohatera zostanie postawiony zaczerpnięty z ludowych wierzeń/mitologii/religii hinduskiej/japońskiej/azteckiej/gruzińskiej/indiańskiej/shinto duch/demon/potwór/mutant, który będzie tak do 100 strony robił rzeź i masakrę, aż nasz bohater poprosi o pomoc emerytowanego szamana/kapłana/proroka/czarownika/medium, który na dwóch stronach wyłoży jak krowie na rowie (korespondencyjny kurs- i ty możesz zostać pogromcą demonów- tylko w telezakupach Mango) z czym mamy do czynienia i jak to to pokonać. Oczywiście teoretyczna szansa na wygraną będzie jedna na milion, ale i tak ostatecznie dobro zwycięży przy użyciu improwizowanego rytuału, miotacza piorunów, samochodu chłodni lub noża do filetowania ośmiornic.
Wszystkie elementy w książce jednocześnie bardzo sprawnie ze sobą współgrają i mimo, że mamy tu przekrój (a może właśnie dlatego) motywów znanych z innych książek autora to nie mamy wrażenia, że czytamy 4 raz tą samą książkę. Dlatego też właśnie ten zlepek motywów o mocy 150%, smakuje lepiej niż te powieści, w których Masterton=1. Akcja jest przy tym bardzo wartka, pędzi do przodu, nie ma przestojów, a do samego końca jest trzymana odpowiedź na pytanie dlaczego ten kto za tym wszystkim stoi robi to co robi. Jednocześnie niemal do ostatniej strony nie ma też pewności jak to się wszystko skończy (niby wiadomo, że dobrze, ale nie ma pewności jakimi drogami).
W konsekwencji o dziwo Trans śmierci nadaje się:
– dla tych, co kochają Mastertona i chcą sobie na szybko zapodać to za co go pokochali;
– dla tych , co poczuli znużenie pewną wtórnością autora i chcieliby odświeżyć sobie jego najlepsze strony i przywrócić wiarę w jego pisarstwo;
– dla tych, co dopiero zaczynają przygodę z tym autorem.
Oczywiście książka nie jest wybitna i niczego nie odkrywa, ale jest doskonałym przykładem potęgi wyobraźni Grahama Mastertona i przypomina, że ten pan naprawdę ma niezłe pomysły i potrafi pisać horrory, które co prawda nie są arcydziełami gatunku, ale dają porcję naprawdę solidnej rozrywki.