STAR WARS: HOLIDAY SPECIAL
Jest w internecie jeden taki typek, który nieustannie męczył mnie, bym z heroizmem godnym krzyżowca wyrzynającego niewiernych, opisał plugastwo, którego recenzje właśnie podziwiacie.
I od razu powiem wam, że było źle. Po pierwszych dziesięciu minutach ser spleśniał mi w lodówce, później usłyszałem rytmiczne pukanie do drzwi, w których ujrzałem ogłuszonego przez dialogi z filmu listonosza. Tego, co działo się z moimi skarpetkami nie będę nawet opisywał, dzieci mogą to czytać.
Wszystko zaczyna się w chwili, gdy gwiezdny awanturnik, Hans Klops Z Solą oraz jego włochaty przydupas zostają zaatakowani przez flotę, składającą się z samych pacanów. Za diabły nie mogą dobrze trafić Sokoła Multiwitaminium, ale przez ową batalię, chłopaki prawdopodobnie spóźnią się na święta do domu czupakabrów… czubaków? Tych wielkich stworów wyglądających jak Lessie na dwóch nogach.
Gdy po gościach ani widu ani słychu, matula kosmatej rodziny zaczyna wydzwaniać do różnych, znanych z oryginalnego filmu person. Jest tam Skywalker, jego królewska siora, Jeff Vader, Shredder oraz niejaki Popek, kretyn po trepanacji czaszki.
W między czasie widzimy psychodelicznych mikro cyrkowców, podziwiamy nic nie znaczące ryki rodziny włochatych kolosów (bardzo długa scena), później orani jesteśmy koszmarnie wyglądającą kreskówką, w którym pierwsze skrzypce gra Bobba Friut i jesteśmy świadkami ataku nazistów na dom Ewooków… to ci wielcy i kosmaci? Nie chce mi się sprawdzać w Google.
Film ten jest jedną wielką kpiną. Kpiną z fanów Star Wars, kpiną z sagi (którą widziałem raz, byleby widzieć o co chodzi) i kpiną z polskich drogowców. Wymęczyłem się na tym potwornie, a typek, który zmusił mnie do obejrzenia tego szajsu, już teraz dumnie służy jako flaga na maszcie piratów.
Bierzcie z gościa przykład i czujcie się ostrzeżeni.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: