Miałem sobie obejrzeć oskarowy Green Book, który to tytuł przypomniał mi, że jakiś czas temu oglądałem pewien thriller, również z zielenią w tytule, którego do tej pory nie zrecenzowałem. A powinienem. Bo film to zacny. Mowa tu o Green Room (brawurowo przetłumaczone na Sala Strachu), który nawet był nominowany chyba do kilku nagród. Zasłużenie całkiem. Zatem nadrabiam swoje recenzenckie zaległości.
Sala strachu jest thrillerem, z gatunku tych opartych na takim pewnym motywie, który jest trudny w realizacji i łatwo go spieprzyć, ale za to zrobiony dobrze oferuje dla thrillera niesamowite pole (szersze niż w większości innych motywów) do eksploatacji tego, co dla thrillera najważniejsze, a mianowicie suspensu, czyli inaczej napięcia.
Fabuła przedstawia się mniej więcej następująco. Punkowa kapela, trochę pod finansowym przymusem, musi zagrać szybki spontaniczny koncert w randomowym barze na odludziu. Występ nie idzie im tak źle, ale szybko okazuje się, że jest to bar prowadzony przez lokalną ekipę grupy (przestępczej) skinheadów. Po koncercie i zainkasowaniu gaży nasi bohaterowie starają się szybko opuścić przybytek. Nawet może im by się to udało, bo ekipa skinheadów początkowo nie jest jakoś (wyjątkowo) wrogo nastawiona (wiadomo, muzyka, zwłaszcza punkowa łagodzi obyczaje, o czym chętnie zaświadczą np. Strzelby z Brixton), jednakże zespół staje się przypadkowymi (a są jacyś inni?) świadkami morderstwa.
Pomysł wyjściowy o tyleż karkołomny, co pomysłowy i służący zawiązaniu akcji na wspomnianym na początku motywie, o tyleż karkołomnym co pomysłowym. Tak, już wiecie. Chodzi o zbudowanie akcji wokół tzw. sytuacji bez wyjścia rozgrywającej się w zasadzie pomiędzy kilkoma postaciami, w zasadzie na obszarze jednego zamkniętego pomieszczenia.
Jako się rzekło wydaje się, że ciężko w takich warunkach brzegowych zbudować wciągającą akcję, ale jak się to uda, efekty mogą być spektakularne. I w Sali Strachu takie są albowiem twórca -reżyser Jeremy Saulnier doskonalone wykorzystuje szanse jakie daje mu omawiany motyw, a więc przede wszystkim stopniowe budowanie napięcia i poczucia zagrożenia wiszącego w powietrzu oraz oczywiście duszną klaustrofobiczną atmosferę.
Sala Strachu oferuje nam brawurowe wykorzystanie całego wachlarza zagrywek jakie oferuje nam tego typu kino z gatunku „thriller jednego pomieszczenia”, a więc:
– stopniowej eskalacji sytuacji, w której bohaterowie (a z wraz z nimi widz), co chwila karmią się myślami: „no dobra, może jeszcze wszystko będzie dobrze i jakoś się rozejdzie po kościach”, aż do momentu, w którym zdają sobie sprawę, że sytuacja jest sytuacją bez odwrotu, a point of no return został przekroczony już dawno, o ile w ogóle był taki (bo w sumie w pewnym momencie dopada taka świadomość, że w takich sytuacjach, niezależnie od tego, że nadzieja umiera ostatnia, to od początku było pozamiatane)
– zwykłych a jednocześnie ekstremalnych sytuacji z gatunku „jedna kula, jedne drzwi i trzydziestu napastników po drugiej stronie”
– niesamowicie wciągającej „psychologii strachu”, w której zarówno po jednej jak i po drugiej stronie, tj. napastników i ofiar, trafiają się tzw. słabe ogniwa lub głosy rozsądku, z ciekawym rozegraniem tego jak wpływa to na morale jednej i drugiej grupy oraz na los tych ogniw i głosów rozsądku
– studium różnych zachowań członków obu grup w ekstremalnej sytuacji
– klasycznego, ale jakże satysfakcjonującego motywu zamiany ofiar w myśliwych, a potem z powrotem i tak w kółko, w taki sposób, że do końca nie wiadomo kto z tego wyjdzie z tarczą, a kto na tarczy, z jednoczesnym jednak…..
-….doskonałym zbudowaniem poczucia, że tak naprawdę nie ma dobrego wyjścia i dla obu grup (a przynajmniej większości członków) może się to skończyć tylko w jeden sposób, a mianowicie „gorzej niż w Hamlecie”.
W ogóle poczucie zagrożenia i nieuchronności katastrofy jest tu zbudowane mistrzowsko, dodatkowo w taki sposób, że do samego końca nie wiadomo, po czyjej stronie ta katastrofa będzie większa.
Wzorcowe rozegranie motywu. Serio, serio. Z dodatkowymi dwoma zaletami.
Pierwsza: ludzki wymiar sytuacji, w której nie mamy scream queens oblężonych przez potwory, ale realną, brutalną, bezdennie głupią a jednocześnie prawdziwą ludzką przemoc. Pozwala nam się to wczuć w sytuację bo łatwo nam uwierzyć, że sami moglibyśmy się w niej znaleźć.
Druga: Patrick Stewart jak szef gangu skinheadów. Fuck yeah.
Wreszcie strona techniczna jest doskonale dopasowana do klimatu jaki ma zbudować. Brudne, zielone filtry ukazujące wąskie, ciemne zadymione pomieszczenia, w który dudni surowa gitarowa muzyka jednocześnie odbijająca się i tłumiona w piwnicznych wąskich korytarzach, przeplatana złowrogą ciszą przed burzą. A na zewnątrz błoto, deszcze, lasy i ujadające mordercze psy.
No i ciekawe studium walki w wąskich pomieszczeniach, o której wiemy co najmniej od Bękartów Wojny, to, że jest samobójcza dla wszystkich. Przy tym z dużą dozą inwencji walczących, która jest takim trochę „Kevinem samym w domu” w wersji hardcore. Sceny wykańczania się w wąskich piwnicach i korytarzach klubu z wykorzystaniem całego dobrodziejstwa i słabości sytuacji i otoczenia to dodatkowy walor. Dla niektórych to może okazać się wadą bo w pewnym momencie Sala Strachu odpuszcza budowanie napięcia dla pokazania jatki w stylu gore-slasher, jednakże jest to nie tylko zrobione w sposób dalej utrzymujący poczucie napięcia (zamiany ról łowców z ofiarami i z powrotem), ale jednocześnie jest z jednej strony logicznym rozwiązaniem eskalacji sytuacji w kierunku nieuchronnej jatki a jednocześnie pewnym przewrotnym ujęciem i pokazaniem tego typu motywu.
Sala strachu w zasadzie przez większość czasu trzyma w napięciu i to w taki sposób, o którym się mówi, że „trzyma za gardło”, by następnie zaoferować nam dużą dozę brutalności w stylu shlasherowym, jednak spointowanej w oryginalny i zaskakujący sposób.
Aha. I Patrick Stewart jak szef morderczych skinheadów.
Świetny thriller.