Filmy kręcone „z ręki” od czasów głupawego „Blair witch project” zawsze niepomiernie mnie irytowały.
Z reguły opierały się na tym samym schemacie, podczas którego przez godzinkę z hakiem obserwowałem bieganie po lasach, zaginięcia części bohaterów i finał, który wyjaśniał tyle co wczorajsza debata kandydatów na urząd prezydenta.
Tutaj schemat jest mniej więcej podobny, ale znacznie ciekawszy i pomimo mało ciekawego finału, film ze starcia z widzem wychodzi obronną ręką.
Pewna parka wyjeżdża na odludzie, by facet mógł poświęcić się swojej pasji… nakręceniu tak wspaniałego dokumentu, że po jego obejrzeniu widzom wszystkich stanów puszczą zwieracze.
Przez pierwszy miesiąc jednak facet niemiłosiernie się opieprza, wiecznie śpi i jak się okazuje, odstawił srogie piguły, które przepisał mu lekarz.
Ze stagnacji wyrywa go znalezienie tajnego schroniska tytułowego pana Jonesa, który wsławił się wysyłając ludziom przerażające totemy, wyglądające jak strachy na wróble.
Jarając się jak norweskie kościoły zaczynają kręcić o nim dokument nie wiedząc, że jest on swego rodzaju strażnikiem stojącym pomiędzy światem śmiertelnych a duchów.
Tak jak wspomniałem, mimo że końcówka jest lekko chaotyczna, to całość jest klimatyczna i trzyma poziom, choć widząc ludzi, którzy na Filmwebie gromnie wystawiają tej produkcji najniższą z możliwych ocen, zastanawiam się czy wszystko ze mną w porządku.