Do recenzji „Nienasyconego” (w oryginale „Town Creek”, ale nie będę się już pastwił nad polską szkołą tłumaczenia tytułów) zabierałem się bardzo długo. Nie dlatego, że jest taki poważny i głęboki, iż nie wiem jak go ugryźć, nie dlatego, że jest taki dobry, że wciąż zbieram szczękę z podłogi (bo nie jest) oraz nie dlatego, że jest taki beznadziejny (chociaż jest słaby). Generalnie trudno było mi się zebrać, gdyż w zasadzie nie ma o czym pisać.
Muszę jednak przyznać, że skrót fabuły, okładka i pewne nazwisko w obsadzie sprawiły, że nakręciłem się mocno. Nazwisko to oczywiście Michael Fassbender. Uwielbiam gościa! Według mnie jest genialny a w filmie grozy jeszcze go nie widziałem. Moim zdaniem Fasbbender w horrorze to arcyciekawa opcja. Co do fabuły i okładki to obie zapowiadały klimaty okultystyczne i nazistów. Połączenie niby standardowe, ale kto nie lubi okultyzmu i nazistów na ekranie? Ano właśnie.
Historia z grubsza przedstawia się tak, że oto mamy rok 1936 i małe miasteczko w USA, gdzie pewna rodzina wynajmuje w swym gospodarstwie pokój niemieckiemu profesorowi (Fasbbender!!), który to profesor okazuje się być praktykiem czarnej, okultystycznej, nazistowskiej magii. Dalej mamy przeskok do czasów współczesnych, gdzie zarysowana jest historia pewnego młodego sanitariusza, zmagającego się z niewyjaśnionym zaginięciem brata (weterana z Iraku). Oczywiście sanitariusz mieszka w mieścinie, gdzie przed laty zagościł okultystyczny nazi profesor i oczywiście zaginięć w miasteczku było więcej. Standard. Sceny początkowe są obiecujące. Jest i Fasbbender i okultystyczne runy w piwnicy i mroczny klimat podkręcony filmowaniem w czerni i bieli (coś a’la Sin City). Dalej (czyli po przeskoku do czasów współczesnych) jest wiele, wiele, wiele gorzej. Brat weteran okazał się być więziony na farmie, gdzie czekał w kolejce do bycia przeznaczonym na wiadomo co, ale uciekł i wraz z bohaterskim sanitariuszem postanawiają wjechać na chatę, znaczy farmę, zrobić rozpierduchę i uwolnić świat, znaczy Amerykę od nazi zła.
Dlaczego napisałem we wstępie, że nie ma o czym pisać? Bo cała akcja (mimo, że coś tam się dzieje) jest taka, że jednym okiem wpada a drugim wypada. Bracia latają po farmie, strzelają do mieszkańców, walczą z psami i końmi, potem się barykadują i coś tam, coś tam (jak to powiedziała kiedyś Pani Elżbieta Kruk). Horroru nie ma, Fasbbendera też nie, fabuły w zasadzie niewiele. Potwór nazista (czy to Fasbbender nie wiemy, bo ma zabandażowaną twarz, zdeformowaną buźkę czy coś tam, coś tam, nie wiem, nie pamiętam) kręci się wokół domostwa i to w zasadzie tyle. Nijakość obrazu podkreślona jest też dwoma głównymi kreacjami granymi przez Henrego Cavilla i Dominika Purcella. Pewnie nazwiska niewiele wam mówią, ale jak zobaczycie twarze, to pomyślicie- A! Ci kolesie grali, gdzieś, tam gdzieś tam, jako ktoś tam i generalnie szału nie zrobili. I tak jest całym filmem.
Generalnie „Town Creek” można podsumować parafrazą cytatu, który każdy zna (przy najmniej tak sądzę) z lekcji polskiego w podstawówce- „Pełno się dzieje, ale jakoby nic się nie działo”. Film jest niestraszny, aktorstwo kwadratowe niczym szczęka Dominica Purcella, fabuły specjalnie nie ma, (chociaż sam motyw nazisty okultysty wydawałby się samograjem) a Fasbbender jest tylko na początku. Na pewno akcji jest sporo, ale co z tego?. Biegaja, strzelają, uciekają, barykadują się, potem znów strzelają i coś tam coś tam. No i nazista ma fajny płaszcz. Krótko mówiąc, gdybym chciał tak naprawdę zrecenzować „Nienasyconego” kierując się szczerze moim pierwszym odczuciem po obejrzeniu to bym napisał: „Town Creek” jest filmem o czymś tam, w roli głównej występuje ktoś tam, ktoś tam i dzieje się coś tam, coś tam. Nie polecam.
http://horroryonline.pl/film/nienasycony-town-creek-2009/1799