MONGOLIAN DEATH WORM – MONGOLSKI ROBAK ŚMIERCI
Oto i doskonały przykład na to, że fantastyczny tytuł, charakterystyczny aktor i czadowa okładka to za mało, by zrobić wrażenie na zwykłych zjadaczach chmielowych zupek. Moje rozczarowanie jest tym większe, że naprawdę miałem nadzieję na coś fajnego.
Mongolski robak śmierci to jeden ze stworów, którym interesują się ludzie zafascynowani kryptozoologią, polegającą (jak się zapewne domyślacie) na udowodnieniu takim pacanom jak wy i ja, że legendarne potwory takie jak Yeti, Wielka Stopa i Potwór z Loch Ness istnieją naprawdę. Może i to prawda, że Chupacabra, bestia wysysająca krew ze zwierząt buszuje po zagrodach Meksykańców, ale ja tam wolałbym ją najpierw sfotografować, dajmy na to, w jakimś krępującym dla niej momencie.
Ale do rzeczy. Sean Patrick Flanery, znany choćby z fenomenalnych „Świętych z Bostonu”, stawia tu czoła robakom, które wybudzone ze snu, nie przejawiają zbyt wielkiej chęci na pokojową koegzystencję. Zamiast tego pełzają, pożerają (w całości!) i wydają różne ciekawe odgłosy.
Chyba będę musiał przeprowadzić krótki, acz treściwy wywiad ze wspomnianym tutaj aktorem, mający na celu dowiedzenie się, jak udało mu się wkręcić do obsady tej szmiry. Wynudziłem się na tym okropnie, robaki co pewien czas goniły bohaterów, pożerając tych, co zamiast spierdalać zbierali drobniaki na ulicy i takie tam podobne.
Stanowczo wam to odradzam, przynajmniej do czasu, aż uda mi się porozmawiać z Seanem, który powinien mieć dużo do powiedzenia na temat tego filmu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie wywinie mi takiego numeru jak Michael Madsen, który udzielał sławnego już w internetowym świecie wywiadu na temat „Piraniokondy”. Póki jednak oskarżony nie przemówi, dla waszego własnego dobra trzymajcie się od tego z daleka.
Dla zainteresowanych:
http://www.youtube.com/watch?v=4X3QsKXTZHo
Werdykt: