Gdybym chciał oglądać drące mordy panienki, festiwal gołych cycków i głupich żartów oraz scenariusz tak słaby, że pijana małpa spisałaby się lepiej jako scenarzysta, po prostu włączyłbym „Warsaw shore” i tuż po pojedynczym odcinku, z zażenowania urżnął się do nieprzytomności.
Lata zabrało mi wyrobienie w sobie odwagi niezbędnej do odpalenia tej produkcji, o której słyszałem tylko tyle, że nie przedstawia sobą żadnej wartości, a jedyne uczucie jakie może wzbudzić, to politowanie lub też wylew… o ile wylew to uczucie, nie byłem dobry z biologii.
W każdym razie, w wigilijną noc, kiedy objedzony byłem niemalże do nieprzytomności, postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować seans, ponieważ podejrzewałem, na wskutek wszamania przerażającej ilości pierogów i tak nie dotrwam do rana. Dotrwałem… i trochę tego żałuję.
Opowieść o panienkach, które odwiedzają stary zamek, mający służyć im za miejsce do spędzenia wieczoru panieńskiego to koszmar, a cieć, który wprowadza je w „zawiłości” legendy o puszczalskiej księżnej dopełnia czary goryczy.
Duch, wybierając sobie za cel jedną z młodych panienek próbuje wydostać się z zamku, a nieświadome niczego tapeciary umierają jedna po drugiej tylko po to, by w finale dowiedzieć się całej prawdy od wspomnianego wcześniej, drętwego jak księgowy w gipsie dozorcy.
Reszta filmu to błąkanie się po zamku, świecenie cyckami, chlanie piwska i wódy, kłótnie oraz kilka praktycznie bezkrwawych zgonów. Mariusz Pujszo powinien się wstydzić za gówno, które wydalił, bo najzwyczajniej w świecie nie da się tego oglądać na trzeźwo, a po pięciu piwach i tak niewiele z tego zapamiętacie.
Jeden komentarz
Tak, to doprawdy legendarna pozycja, bo i ja o niej słyszałem 😀