Dziś będzie krótko i na temat, w myśl znanego hasła Coco jambo i do przodu. Bo Krwawa uczta jest filmem bardzo „na temat”, w zasadzie bardzo dobrze jego charakter i jakość oddaje sam tytuł. Z pewnością jest krwawo, a dla fanów horroru jest to naprawdę niezła uczta.
Jest to przy tym film, którego ogólne wrażenia z odbioru mogę porównać do tych ze Wstrząsów (to jest taki bezpretensjonalny ninietisowy klimat, choć film sporo jednak późniejszy), zaś sam styl opowiedzenia i oś historii, także pewien rodzaj humoru, bardzo kojarzył mi się z petardą w postaci od Zmierzchu do Świtu (rozumiem, że każdy zna, lubi i szanuje, a jak nie to…).
Osią akcji jest też sytuacja, w której grupka bohaterów (parada niezłych świrów, ale o tym za chwilę) osaczona w barze na odludziu, dzielnie broni się przed oblężeniem przed odpowiednio paskudnymi potworami, nie wiadomo skąd (bestie też udane, ale o tym także za chwilę).
I jak się okazuje, to wystarczy żeby zrobić dobry horror (w zasadzie komedio- horror), jeśli oczywiście wystarczy wam…czysta rozrywka. A rozrywki Krwawa uczta dostarcza z tysiąc hektolitrów.
Recepta na to jest stosunkowo prosta, a jednocześnie diabeł tkwi w szczegółach czyli tzw. „smaczkach”
Ale zanim dojdziemy do smaczków to, po pierwsze, niekomplikowanie fabuły i podporządkowanie jej akcji polegającej na osaczeniu w barze i szturmie potworów, prowadzi do rewelacyjnej kondensacji wszystkiego, co najlepsze i wszystkiego co niezbędne. Tzw. „mięso” bez zbędnych zapychaczy sprawia, że ani przez chwilę widz się nie nudzi. Zwłaszcza, że sama akcja zrealizowana jest bardzo dobrze, a oddanie atmosfery osaczenia nawet jeszcze lepiej. Czyli w tym zakresie wszystko na swoim miejscu. I mimo, że film jest baaaaaaaaardzo mocno na wesoło, to atmosfera zagrożenia naprawdę jest obecna.
No i owe „na wesoło”. Film reprezentuje ten rodzaj humoru, który idealnie sprawdza się w horrorze i dał nam takie arcydzieła jaki Evil Dead, Martwica Mózgu, czy właśnie od Zmierzchu do świtu. Krwawa uczta jest w najlepszych tradycjach tego gatunku, nawet dodaje coś od siebie do tego stylu.
I tu mamy smaczek numer 1, czyli genialny zabieg znany z późniejszego Domku w środku lasu i jeszcze kilku innych filmów czyli zawsze śmieszny dowcip z wykorzystaniem typowych „ról” czy archetypów postaci w horrorach, przy czym ten aspekt jest dodatkowo oparty na rewelacyjnym pomyśle, który w ten skecz tchnął nowe życie a mianowicie zdefiniowaniu postaci przez krótkie dossier przy pierwszym pojawieniu się na ekranie (coś w podobie tego, co mnie ujęło w pierwszej scenie Śmierci w Tombstone, ale z dodatkiem przezabawnych opisów) aby potem zrobić meta dowcip, skecz w skeczu i żart z żartu dobrego samego w sobie, polegający na obróceniu tych ról zabawnych przez swoją typowość, raz to o 180 stopni, raz o 66, a raz o 3,14, także niczego już nie można się spodziewać. Lekki spojler bo nie mogę się powstrzymać: dostajemy np. weterana, samotną matkę-kelnerkę, Cody’ego, dostawcę piwa, barmana, babcię, „harleyówę”, Tymochowicza dla ubogich (sic!), bohatera (kopiącego tyłki, a jakże! Z tym, że….not) a potem heroinę i uwaga, uwaga heroinę 2. Yeah, I bet you know where we coming from with this. Kapitalne.
Smaczek nr 2 to oczywiście dyskretne nawiązania do klasyki.
Już tylko tytułem odnotowania pozostałych plusów: świetne potwory, dużo akcji, dużo jatki, pogięte pomysły (żywa bomba, albo motyw pana, na którego bestie zwymiotowały), bardzo fajna muzyka, odpowiednio mięsista realizacja, czyli lekkie gore spod znaku celowo lekko „gumiastych” efektów (i znów: od Zmierzchu do świtu)
Nic tylko oglądać. Kupa radochy.
http://horroryonline.pl/film/krwawa-uczta-feast-2005/317
foto: plakat/okładka filmu Krwawa uczta (Feast) (autor nieznany, za www.screamhorrormag.com) , zdjęcia T. Callaway, reż. John Gullager