THE SNAKE KING
–
KRÓLESTWO WĘŻA
Stephen Baldwin jest dobry na wszystko. Można go ubić w moździerzu i sprzedawać jako środek przeciwko komarom, pomoże ci w zwalczaniu działkowych szkodników, takich jak krety czy kuguary, a także z wrodzonym męstwem uratuje twoją dziewczynę z opresji. Taki z niego czadowy facet.
Tym razem odgrywa on rolę pilota, znającego język prymitywnych plemion, ale na tym jego talenty się nie kończą. Mógłbym wam opisać, jak wspaniale rzuca nożami w pająki i jak jego szpagat potrafi wywołać zażenowanie u zawodowego akrobaty, ale nie będę w to brnął.
Skupmy się na tym, że został on wynajęty, by odeskortować ekipę naukowców, którzy wyruszając do dżungli poszukując źródła wiecznego życia. Wcześniej znaleźli tu szczątki człeka, który przeżył ponoć trzysta lat, więc są podjarani jak jasna cholera.
Ich samolot rozbija się gdzieś na drzewiastych terenach po tym, jak został trafiony przez piorun, a ludziska muszę sami wykaraskać się z opresji i dotrzeć do najbliższej bazy. Nie pomaga im ani siejący ferment cwaniaczek, będący jednym z członków ekipy ani także „Plemię węża” czczące łosie. Tak naprawdę to czczą węże, stąd nazwa.
Nie wiedzą jednak o tym, że w okolicach grasuje potwornie wielki, posiadający kilka głów wąż, wyglądający raczej jak hydra, który o dziwo ma swój własny kodeks honorowy, a w walce nie odwala maniany. Rozrywa, pożera i miażdży bez żadnej litości.
Czy umiejętności Baldwina wystarczą, by sprostać tak trudnemu zadaniu? A z tym może być różnie.
Jeśli macie chęć na produkcję, która powali was na kolana i zostawi z rozdziawionymi paszczami, to nie będzie to najlepszy wybór. Ale nastawiając się na bardzo prostą, niewyszukaną niedzielną rozrywkę, da się przy tym całkiem nieźle bawić, choć film ten niczym nie różni się od typowych, kręconych za niskie pieniądze telewizyjnych dzieł.
Moim zdaniem, jeśli potraficie wyłączyć mózg i odprężyć się, to możecie całkiem miło spędzić przy tej produkcji czas.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: