Ostatnio na fanpage wrzuciliśmy posta z rozkminą, w której tłumaczymy się trochę z naszego wewnętrznego krytyka. Ciągle nas męczy obawa czy już przekroczyliśmy granicę, za którą o filmach nie będziemy chcieli gadać nawet sami ze sobą, a narzekać nie będziemy na film tylko wtedy jak nam producent wyśle naczosnkowaną. Postanowiliśmy zatem rozważyć, czy jesteśmy jeszcze w stanie znaleźć w sobie pokłady wewnętrznego bezpretensjonalnego widza, którego więcej jara niż wkurza. Granica jest cienka, ale chyba nie jest tak źle bo znowu coś się udało znaleźć i to z całkiem zabawnymi wnioskami.
HOKUS POKUS
“Hokus pokus” jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to takie typowe kino halloweenowe. Komedia o trzech wiedźmach z Salem, które w noc poprzedzającą święto zmarłych wstają z martwych, aby robić to co zwykle robią wstające z martwych czarownice. Krytycy uważają film za totalny crap (38% na Rotten) za to tradycyjni widzowie w sumie jarają się niczym czarna świeca do przywoływania wiedźm (72% na Rotten). My oczywiście stoimy po tej drugiej stronie a nawet uważamy, że film zasługuje na ósemeczkę.
Wydaje nam się, że ocena profesjonalnych recenzentów bierze się ze zwykłego nieporozumienia. Otóż prawdopodobnie uznają oni pewne cechy opisywanego dzieła za wady. A to są zalety! No bo pomyślcie- Hokus pokus jest w gruncie rzeczy kwintesencją „kiczu” lat 90tych: banalna fabuła, plastikowe dekoracje i czerstwe dowcipy. No to czy to są wady? Heloł! Z resztą jak się zastanowić, to żarty choć lekko czerstwe, są inteligentne i mega zabawne, fabuła jest prosta, ale działa i wciąga, a plastikowe dekoracje? No cóż… akcja dzieje się w noc halloween (DUH!). No i mają one swój cudowny urok.
Druga rzecz, której pewnie czepiają się krytycy, to to, że ten film jest w zasadzie dla nikogo. No bo niby dziecinna komedia a ma naprawdę sporo dość brutalnych momentów. No jeśli tak faktycznie recenzenci uważają, to jest to boomerstwo level total. Krytycy po prostu jak zawsze nie doceniają młodzieży. Pamiętam jacy my byliśmy i pamiętam, że na „Hokus Pokus” bawiliśmy się cudnie. A dzięki temu miksowi komedii i horroru film świetnie zniósł próbę czasu. W sumie nie wiem jaka jest dzisiejsza dzieciarnia, ale raczej nie gorsza (albo lepiej rzec- nie lepsza. Hahaa) niż nasze pokolenie. Moja chrześnica (lat 7) Hokus Pokus oglądała i bawiła się przednio.
Z resztą, gdyby obraz nie miał żadnej z tych w sumie subiektywnych zalet, ma jedną niewątpliwie obiektywną. Otóż główne rolę grają w nim: Kathy Najimy, Sarah Jessica Parker i Bette Midler. I śpiewają. I PUT A SPELL ON YOU!
P.S. No i Bette Midler, która jest w zasadzie zjawiskiem popkulturowym na miarę Tima Curry (chciałoby się napisać Timem Curry w spódnicy, gdyby Curry w damskich fatałaszkach był czymś niezwykłym), powiedziała, że kreacja Winnie Sanderdson to jej ulubiona rola EVER. Parafrazując Zekk’a z „The Faculty”: Krytycy weźcie to pod uwagę.
HAGAZUSSA
Zwykle jak zgadzamy się z widzami a nie z krytykami, to dlatego, że widzowie się jarają, a krytycy cisną (najczęściej dlatego, że film jest poniżej ich krytycznej godności). Z „Hagazusą” jest odwrotnie. Zwykli zjadacze horrorów uznają obraz za przeciętny (51% na Rotten) zaś profesjonalni opiniotwórcy uważają go za arcydzieło (93% na Rotten).
Żeby zrozumieć skąd te zachwyty recenzentów, wystarczy w zasadzie przytoczyć skrót fabuły. Otóż brzmi on tak: XV-wieczna Austria. Zmagając się z traumą po śmierci matki Albrun, zostaje nawiedzona przez psychotyczne, pogańskie wizje, które stopniowo zacierają w niej granicę pomiędzy rzeczywistością, a urojeniami.
Tak, zgadliście. To jest film „o facecie w łódce” (czyt. o kobiecie w chacie), tudzież jest to „ładny talerz z niczym”. I (cytując „Nic śmiesznego”)- „nie jakiś tam kosmiczny talerz, nie, taki zwykły, porcelanowy”. Oglądając go z ziomami aż chciało się zapytać- „Czy ty też patrzysz na ten talerz”, tudzież rozpaczliwie zapewnić jak Bolec- „Spokojnie, zaraz się rozkręci”. Otóż nie. Nie rozkręci się.
Ja rozumiem, że jest w tym pewna głębia, artyzm i w ogóle. No ale bez przesady. To nawet nie jest późny Svenon Kutafsofn, ale krańcowy Szama Yama Okutasi (krańcowy- czyli kręcony już pewnie w czasie śmiertelnej bolesnej obstrukcji). Takie stężenie snobistycznego artyzmu w horrorze sprawdziło się tylko raz. W „Siódmej pieczęci”. A to i tak tylko działa na tych, którzy nie widzieli Dracza parafrazującego postać śmierci z dzieła Ingmara Rabarbara… wróć… Bergmana w „Świecie według Kiepksich” („-Umarłeś k..wa i koniec dyskusji!”). Naszym zdaniem 51% od widzów to i tak o 10% za dużo.
LUZIFER
To tutaj powyżej o Hagazzusie, to pisał GoroM i w zasadzie zgadzam się ze wszystkim, bo to mnie GoroM zapytał, czy ja też patrzę na ten talerz, zanim ja go zdążyłem o to zapytać. Ale mam jedną uwagę. Jeśli GoroM się wydaje, że Hagazzusa to film o facecie najbardziej w łódce, to już wiadomo, że nie widział Luzifer.
Tu też posłużę się opisem. Film koncentruje się na mężczyźnie, który mieszka w odosobnionej alpejskiej chacie z matką i orłem. Ich względny spokój i wiara zostały zniszczone, gdy wokół nich zaczynają się dziać dziwne i coraz bardziej złowrogie zjawiska nadprzyrodzone.
I tak, tu też już widać, że jest to film o rodzince w chacie, ale chyba dystrybutor tak bardzo rozumiał, że jest to facet w łódce, że jeszcze nakłamał w opisie. Otóż te zjawiska nadprzyrodzone to się dzieją. Tylko, że nie.
Otóż całą rodzinka jest tak zabobonna i tak rzucili wszystko i wyjechali w głębokie Bieszczady, że reagują po swojemu na takie dziwne zjawiska jak drony turystów naruszających i okolice. W obliczu tych wstrząsających zjawisk nadnaturalnych bronią się krzyżem, leżą krzyżem, stoją krzyżem, siedzą krzyżem, kapią się krzyżem itd.
A potem przychodzi do nich patodeweloperka, która chce ich wykurzyć z ziemi, żeby tam postawić jakiś piękny Gołębiewski i przemocą wlewa w matkę (która jak się okazało w Bieszczady uciekła przed nałogiem) butelkę wódy. Ponieważ matka to żaden mój podopieczny (że zacytuję jednego z naszych wieszczy), jak wypije litra to nie stoi tylko zaczyna dogorywać.
I tu myślałem że nastąpi jakiś krwawy zwrot i syn zrobi deweloperom jesień średniowiecza (np. tym orłem, który okaże się orłem Czechowa), ale nie. Na 12 minut przed końcem filmu idzie w opcje jak Ichi the killer czyli :”mamo uratowałem cię teraz już nie będą Cię bić. Ja to będę mógł robić”. I ponieważ zabobon to jedyne co syn zna, robi jej terapie wypędzania Demona alkoholizmu tłuczeniem po głowie i waterboardingiem który jest chyba amerykańskim odpowiednikiem włożenia do pieca na trzy zdrowaśki. I kuniec filma jak to mówią. Ja rozumiem, że to jest na tyle głębokie że może robić wrażenie na austriackich festiwalach, ale jak mnie pokazują film o patodeweloperce, wódzie i zabobonnym katolicyzmie, to mogę znów odpowiedzieć jedynie słowami tego samego wieszcza. Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce (reżyseria wideo: Yach Paszkiewicz). No na Rotten film ma 100% od krytyków, a bardziej sensowne 62% od widzów, którzy chyba bardziej rozumieją, że może i jest tu jakieś przesłanie, ale raczej na krótki metraż, a nie 1:43 leżenia krzyżem nakręcone w stylu: tak wiem, ciężko było 18 filmów o tym zrobiłem.
DWIE WIEDŻMY
No z tym filmem to w sumie mam problem, bo i widzowie uważają go za dobry (67%), krytycy za bardzo dobry (91%), a i mnie w sumie się podobał. Mój problem z tym filmem sprowadza się do wariantu tego panczlajna „-Nie kupuję tego. – A ja tego nie sprzedaję”. Wariant polega na tym, że ja nie do końca ten film kupuję, właśnie dlatego, że on „to sprzedaje”.
Wydaje się, że ma on wszystko żeby się podobać. Jest w sumie straszny i wizualnie i jeśli chodzi o historię, czerpie z genialnej tradycji Sama Raimiego i Martwego zła, a jednocześnie ma temat i ważny i że tak powiem modny (taki feministyczny, o którym jeden krytyk napisał (a ja się z tym zgadzam), że all at once demonises and celebrates female empowerment). Tylko, że całość……przypomina taki produkt, który jest czymś takim jak „filmy skorojone pod Oskary”, Nie ma tu nic nowego ani odkrywczego, a bardzo dobre części składowe robią wrażenie, jakby były robione przez utalentowanych twórców znających się na temacie, ale złożone w całość przez producenta z Wielkim Cygarem.
Może to tylko moje wrażenie, ale towarzyszyło mi przez cały czas wrażenie, że oglądam coś bardzo fajnego, a na koniec uderzyło mnie takie „i to już wszystko”? Może nie jest to wciskanie „cudownych materacy leczniczych” albo zestawów garnków, ale przypomina tą sytuację z takiej jednej reklamy, co to pretensjonalni goście w muzeum sztuki nowoczesnej podziewają stojak z płaszczami. Otóż Dwie Wiedźmy to bardzo stylowy, elegancki i (w ogóle taki bez zarzutu) płaszcz, ale państwo krytykanctwo chyba za bardzo dali się nabrać, że jest czymś więcej.
DINNER PARTY
Co do tego filmu, to w zasadzie możemy nawet zrozumieć krytyków, którzy uważają, że jest niespecjalny (40%). Spójrzmy na fabułę. Otóż klika obrzydliwie bogatych snobów zaprasza na kolację aspirującego do socjety pisarza i jego narzeczoną. No a jak wiadomo, członkowie socjety nie zapraszają plepsu na kolację po to, żeby go do tej socjety wpuścić.
Sam skrót historii daje nam wystarczające przesłanki żeby domyślić się, że film jest satyrą na burżujów i klasę średnią aspirującą do dołączenia do kasty wyższej (i gotowej na wszystko by to uczynić), i że obraz będzie w tej swojej satyrze pretensjonalny niczym Murray Abraham parodiujący Antonego Hopkinsa w Strzelając śmiechem. Krytycy na takie coś na pewno nie pójdą.
Tyle tylko że w przeciwieństwie do np. takich opisanych wyżej „Dwóch wiedźm”, które „to sprzedają”, Dinner Party chyba „tego nie sprzedaje”. Albo raczej oznajmuje to, co Vampierlla w piosence Perfectu- „Chcesz to weź”. A nie chcesz, to nie bierz i po prostu baw się dobrze.
Bo jak tu się nie bawić dobrze, gdy dostajemy menażerię pięknych, młodych ludzi płci objoga, w idealnie skrojonych garniturach, a czasem nawet w koronkowej bieliźnie i pończochach oddających się dysputom o Puccinim i Pollocku uprawiając przy tym trucicielstwo, kanibalizm i nekrofilię? Tym bardziej, że całość jest świetnie zagrana, pełna czarnego humoru i opowiedziana w sposób utrzymujący napięcie. No i dostajemy okultystyczno, feministyczno, biblijny finał. Jednym słowem jajca dla koneserów!!!
My bawiliśmy się nieźle i bliżej nam do oceny widzów (78% na Rotten). Może ten film jest de facto tak głęboki jak Głęboki z The Boys i pretensjonalny w sposób obrażający inteligencję krytyków z wyższych sfer, ale my takimi krytykami nie jesteśmy. I wiecie co? Nie aspirujemy.
ICHI THE KILLER
No a to już jest ze strony krytyków totalna profanacja, która pokazuje jak oni „nic nie rozumieją i nie rozumieją”. Żeby dać 65% najlepszemu filmowi Takashiego Mike i jednej z najbardziej romantycznych historii miłosnych w historii kina grozy, to już naprawdę trzeba nie ogarniać. Bardziej zrozumiałe jest widzowskie 82%, choć u nas to jest w zasadzie klasyczna 10/10. No, ale wybaczamy widzom ten mały niedomiar, nie są Urzędem Skarbowym, a na dodatek jest to kino azjatyckie at its finest, a więc, jak mawia Król Krytyków Kina Grozy, kino wysublimowane psychologiczne, a niekiedy nawet erotycznie.
Ichi the killer jest filmem kultowym i to kultowym zasłużenie. Nie dość, że jest uważany za jeden z najbrutalniejszych filmów w historii kina (też zasłużenie), nie dojść, że jest nakręcony z maestrią wykorzystania reguł kina gatunkowego a jednocześnie dekonstruuje te reguły w sposób absolutnie wciągający i niesłychany, to jeszcze opiera się na genialnym pomyśle, który mógł się zrodzić tylko w głowie Takashiego Mike, czyli historii, w której idealny (a może lepiej „krańcowy”) masochista poszukuje idealnego (a może lepiej „krańcowego”) sadysty, co owocuje powstaniem….. opowieści o miłości, o tyle malowniczej i ciekawej psychologicznie, co obłędnie krwawej i brutalnej. A wszystko to pokazane w wymiarze bardzo osobliwie poetyckim, co można chyba porównać np. do ekspresji i ładunku emocji gorącego tanga na podłodze wymazanej flakami pokonanych wrogów.
Żeby dać temu arcydziełu, które dochodzi do absolutnej granicy perfekcji tego jak i o czy może opowiadać kino grozy, mniej niż 9/10, to trzeba zaiste nic nie rozumieć i nie rozumieć
.
CO WIDZIAŁ JOZJASZ
Z tym filmem mamy lekki problem, bo w zasadzie nie był zły i nawet nas wciągnął. No i oceniamy go podobnie jak casual audience (która dała 62% według Rotten) a nawet rozumiemy nieco krytyków, którzy dali 90%. Fabuła opowiada o rodzinie z ukrytymi tajemnicami, która po dwóch dekadach ponownie spotyka się na farmie, aby zapłacić za przeszłe grzechy. Nie możemy za bardzo zdradzić więcej, ale wystarczy wiedzieć, że jest to miks horroru i dramatu, kino z założenia ambitne, takie, które zdobywa laury na festiwalach, gdzie w piwnicach dyskutuje się na mroczne tematy sącząc rozdawane za darmo „second cheapest wine”. Nie zrozumcie nas źle, uwielbiamy takie klimaty filmowe i takie festiwale, ale tu chyba twórcy za bardzo się starali żeby nakręcić dzieło, które jest stworzone przede wszystkim własnie po to, by na takich festiwalach się znaleźć
Problem z „Co widział Jozjasz” jest taki, ze składa się on z trzech opowieści, które splatają się w finale, co samo w sobie byłoby fajnym zabiegiem, gdyby nie to, że każda nowelka jest całkiem inna, z zupełnie odrębnymi, idącymi w różnych kierunkach wątkami i odmiennymi klimatem, przez co finał je łączący jest trochę od czapy. Niby lubimy filmy z gatunku „wydaje mi się, że wiem na co paczę a końcowy twist pokazuje mi figę”, ale to jest raczej z gatunku „nie wiem co ja paczę, ale wiem jak to się skończy”. I choć to co widział Jozjasz koniec końców jest mocne, to to co my zobaczyliśmy jako widz raczej nie zasługuje na dane przez krytyków 90%.
NIE ODDYCHAJ 2
A to już jest bardzo ciekawy przypadek. No bo krytycy dali jedynie 43% i nawet nie czytając dlaczego, mogę zakładać czego się czepili, bo Nie oddychaj 2 ma właśnie to o co łatwo (i zasadnie) można się przyczepić przy sequelach tego typu produkcji. Zatem jak jedynka jest oparta na mocnym klimacie, z którego czerpie swoje zalety, to jak odniesie sukces, to zawsze powstaje sequel zgodny z Mel Brooksowską Zasadą Sequela, czyli W Poszukiwaniu Większej Forsy. I wtedy w takim sequelu dają wszystko więcej, bardziej i szybciej, historia z jedynki traci swój klimat i wszystko wygląda na odcinanie kuponów w myśl zasady sformułowanej tym razem przez Stefana Siarrę Siarzewskiego, czyli „nie urzyna się kurze złotych jaj”.
No i Nie oddychaj 2 faktycznie ma wszystko bardziej, mocniej, szybciej i więcej…….ale w tym przypadku zadziałało to całkiem dobrze. I to z kilku powodów:
Po pierwsze primo, jedynka była oparta bardziej o taki klimat zagrożenia, ale było widać, słychać i czuć, że łapie on za gardło w dużej mierze właśnie z tego powodu, że kryją się pod nim możliwości, właśnie takie dużo więcej, bardziej, szybciej i mocniej. I logiczną konsekwencją byłoby żeby to wreszcie zobaczyć. Każdy chciał.
Po drugie primo, główny złol pierwszej części był takim bad assem, że wszyscy tak naprawdę po cichu kibicowali jemu, więc żeby mieć czyste sumienie z pewnością chcieli zobaczyć go jako głównego bohatera i to pozytywnego. I tu wchodzi dwójka cała na biało i daje nam piękny redemption arc, który krytycy najwyraźniej przeoczyli.I po trzecie primo ultimo- jak ma nie bawić, skoro bawi.
BOARDING SCHOOL
„Boarding school” to jeden z tych filmów, który krytycy oceniają jako niemalże totalne dno (33% na Rotten) i naprawdę, ale to naprawdę trudno sobie wyobrazić czemu. Żeby ocenić film na 3/10, to musi on mieć zrąbane niemalże wszystko. A „Internat” jest wysmakowanym, wystylizowanym slow burn kinem grozy, który bawi się z widzem i oferuje mocne twisty (z czego jeden nie jest nowy, ale działa, natomiast drugi jest naprawdę dobry). Choć obraz koniec końców nie jest mega odkrywczy i większość z tego już było, to jednak według zwykłych widzów film jest wart obejrzenia (61% na Rotten). Najczęściej spotykanym epitetem w recenzjach i komentarzach zagranicznych jest słowo „weird” zaś polskich „dziwaczny”. Ciekawe, nie?
Film dzieje się w nieodległej przeszłości i opowiada o parze i ich wchodzącym w lata nastoletnie dziecku, które „nie przystaje” do ówczesnej rzeczywistości. Rodzice oddają latorośl do szkoły z internatem, gdzie wszystkie dzieci są w jakiś sposób „inne” a nauka polega głównie na czytaniu biblii. You see where this is going?
Nam się film podobał. Ma mroczny, tajemniczy klimat, wspaniałą scenografię, zagadkę i często myli tropy. No i porusza wątki LGBTQ oraz jest dosadną krytyką kościoła oraz purytańskiej pseudomoralności. W sumie biorąc pod uwagę, że data powstania filmu (2018) pokrywa się z początkiem prezydenckiej kadencji największego buca w historii USA, to chyba tylko tym można wytłumaczyć tak niskie oceny krytyków. Wiadomo, że koniunkturaliści lubią przypodobywać się narcystycznym bucom, co zaczyna się od pisania recenzji pod tezę „o nie, szkalujo kościół” i „o nie, znowu ta nachalna lewacka propaganda” a kończy rushowaniem Kapitolu w stroju bizona. Wiem, to naciągana teoria, ale naprawdę innego wytłumaczenia nie widzimy. „Boarding school” jest po prostu poprawnie zrobionym gothic victorian mystery. A to dużo. No a epitet „weird” przy takich fabułach, to dodatkowy plus. Dla nas co najmniej siódemeczka.
TOŻSAMOŚĆ
No i na koniec film, który w zasadzie można by powiedzieć, że tu nie pasuje bo zarówno przed krytyków (63%), jak i widzów (75%) jest oceniany, jako niezły/dobry, a różnica jest bardzo niewielka. A jak zaczęliśmy wstępem o granicy krytyk/widz to zamkniemy klamrą o takiej granicy. A tożsamość, między innymi właśnie przez tą niewielką granicę dobrze się do tego nadaje.
Tożsamość to klasyczny thriller, oparty na jakimś dziele Agaty Chritsite, a więc z twistem (a nawet dwoma) i dość misterną konstrukcją. Do tego dochodzi doborowa, a co najmniej doświadczona (zwłaszcza w thrillerach) obsada (Cusak, Liota, Clea DuVall, Amanda Peet, John C. McGinley, Alfred Molina, Robert Maine, Pruitt Taylor Vince). Do tego do klasycznej historii dodano jeden z bardziej przerażających motywów związanych z ludzką psychiką. I to jest thriller doskonale skrojony. I teraz tak. Jak misterną konstrukcję prowadzącą do zaskakującego finału zaczniesz analizować, to możesz dojść do wniosku, że no, w sumie to dobre jest, ale być może po prostu poprowdzone zbyt prawidłowo, podręcznikowo, jakby z tezą i zachowawczo. I wtedy wygrał w tobie twój wewnętrzny krytyk. Ale jak tą misterną konstrukcją prowadzącą do zaskakującego finału będziesz się po prostu cieszyć, to gwarantujemy przeżycie na zasadzie „o kurła, ale to dobre i pomysłowe jest”.
I w nas właśnie tak wygrał wewnętrzny „zwykły widz” i daliśmy się zaskoczyć temu zachwytowi nawet za kolejnym obejrzeniem, kiedy sam twist już tak zaskoczyć nie mógł. Ale właśnie to uczucie zachwytu tym jakie niektórzy mają dobre pomysły, jak najbardziej.
Goro A/GoroM